Nowa Zelandia - listopad 2008
Maorysi zaczęli zaludniać Nową Zelandię w XIII wieku. W XVII wieku holenderski podróżnik Abel Tasman został zaatakowany próbując wysiąść na ląd. Kolonizacja rozpoczęła się po odkryciu wysp przez Jamesa Cooka w XVIII w. Pierwszymi osadnikami byli poławiacze fok i wielorybów. Dzisiaj kraj przyciąga niesamowitą przyrodą: 80% flory stanowią gatunki endemiczne, występujące tylko tutaj. Takich lasów deszczowych nie ma nigdzie na świecie. Kiwi – ptak nielot jest symbolem Nowej Zelandii. Do tego fiordy, gejzery, wulkany i najlepsza sceneria do kręcenia niesamowitych filmów. Obowiązkowo wioska Hobbitów na wyspie Północnej i skok na bungee na wyspie Południowej.
Nowa Zelandia - lasy deszczowe, Maorysi i ptaki kiwi
Spis treści
Trasa w Nowej Zelandii
Warszawa - Auckland
Do Auckland poleciało nas dziewięcioro. Przewodnik i kierowca dla naszej gromadki czekał na nas na lotnisku. W Nowej Zelandii – dominium Imperium Brytyjskiego – obowiązuje ruch lewostronny, więc nie każdy ma o chotę prowadzić. Jesteśmy zmęczeni, ale słońce wspaniale nastraja, więc po dobrej kolacji wybieram się z koleżanką na spacer do mariny.
Jaskinie Waitomo i świecące larwy
Odkrywanie Wyspy Północnej zaczynamy od wioski Waimoto, która słynie z jaskiń pełnych fantastycznie uformowanych stalagmitów i stalaktytów. Ruszamy w kierunku Rotorua i napawamy się widokiem kwitnących kwiatów, wspaniałej zieleni, czystych ulic.
Najciekawsze w jaskini są świecące robaczki, będące larwami muchówki Arachnocampa luminosa, które świecą w stadium larwalnym. Ponieważ ten endemiczny gatunek spędza większość życia jako larwy, sklepienie jaskini jest ciągle oświetlone tysiącami robaczków, a wygląda to jak rozgwieżdżone niebo. Larwy rozwieszają pod okapem jaskini rodzaj sieci, w które łapią ofiary, podobnie jak pająki. Najsilniejsze światło emitują te larwy, które są głodne. Bioluminescencja pomaga im wabić muchy, komary, ćmy. Po ilości światełek widać, że larwy są bardzo głodne i pokrywają sklepienie części jaskini.
Żeby to zobaczyć, wsiadamy do łodzi i płyniemy podwodną rzeką. Po jakimś czasie wpływamy pod sklepienie pełne świecących robaczków. Larwy przekształcają się w dorosłe owady, ale po trzech dniach giną, zostawiając każda po około 120 jajeczek. I znowu mamy pełno głodnych, świecących larw. Spektakl trwa nieprzerwanie. Na łodzi obowiązuje całkowita cisza, nie ma mowy o robieniu zdjęć. Można kupić sobie widokówkę ze świecącymi robaczkami.
Za to chodząc korytarzami w jaskini możemy fotografować niesamowite kompozycje rzeźbiarskie, które stworzyła natura. Stalaktyty to te „sople”, które wiszą. Stalagmity to te, co wyrastają z ziemi. Są jeszcze stalagnaty, połączenie stalaktytu ze stalagmitem.
Po wyjściu z jaskiń zagłębiamy się w tajemniczy, bajkowy las.
Wioska Hobbitów i kąpiele w Rotorua
Droga do wioski Hobbitów prowadzi wśród ogromnych połaci traw, na których pasą się owce.
Dojeżdżamy do miejsca, które Peter Jackson wybrał na plan filmu.
W latach 90 XX wieku plenery Nowej Zelandii odkryli filmowcy. Na plażach tasmańskich, na zachód od Auckland, powstał nagrodzony trzema Oscarami „Fortepian”. W buszu na zachód od Auckland kręcono serial „Wojownicza księżniczka Xena”, a w „japońskich” plenerach regionu Taranaki „Ostatniego Samuraja” z Tomem Cruisem . Wszystko pobiła ekranizacja trylogii Tolkiena w reżyserii Nowozelandczyka, Petera Jackson, który tutaj znalazł fantastyczną scenerię do swojego dzieła. „Władców Pierścieni” kręcono w ponad 130 miejscach na obu wyspach a tysiące turystów odwiedza dzisiaj słynną wioskę Hobbiton. Miejsce to w czasie kręcenia filmu było otoczone taką tajemnicą, że nawet małym samolotom nie wolno było latać nad Hobbitonem. Pewien pilot, który złamał zakaz, stracił licencję.
Po wiosce Hobbitów oprowadza nas pan, który jest fanem trylogii Tolkiena i szczegółowo opowiada o filmowcach. Reżyser oblatywał Nową Zelandię w poszukiwaniu miejsca, pozbawionego śladów cywilizacji. Na film wydano 400 mln $, ale zarobił ponad miliard. Zgodnie z umową zachowane zostało tylko 20% wioski, w której kręcono film. Na dużych plakatach można obejrzeć sceny z filmu; umieszczono je w miejscach, gdzie kręcono daną scenę. Miejscowi, którzy byli zatrudniani do obsługi ekipy filmowców za zrobienie zdjęcia podczas kręcenia filmu zostawali natychmiast zwalniani z pracy. Chatki Hobbitów miały tylko wejście. Sceny wewnątrz chatki kręcono w studio w Wellington. Charakterystyczne drzewo, rosnące nad chatką Bilbao, przetransportowano pocięte, a studenci doklejali listka
Dodatkową atrakcją po zwiedzeniu wioski jest pokaz „golenia” owieczki. Barani golibroda bierze owieczkę między nogi i po czterech minutach futerko jest zdjęte.
My za oklaski dostajemy butelki z mlekiem i możemy karmić maluchy.
W Rotorua jedziemy do spa na kąpiele geotermalne. Są baseny z wodą od dosyć zimnej do bardzo gorącej. Zawarte w wodzie związki siarki są bardzo dobre na problemy skórne, chociaż niezbyt miłe dla nosa. Nikt jednak nie grymasi, wierząc w zbawcze działanie wód termalnych.
Gejzery, ptak kiwi i wioska Maorysów
Ruszamy do parku Te Puia, leżącego na terenach geotermalnych, wyglądających jakby ktoś na ogromnej powierzchni gotował błoto. Ziemia tutaj dymi, paruje, bulgoce. Są też gejzery, które regularnie wyrzucają wodę i parę wodną o temperaturze wrzenia. Największe z nich to Prince of Wales i Pohutu. Pohutu wystrzeliwuje gorącą wodę co godzinę, a najdłuższa erupcja trwała 20 godzin.
Blisko rezerwatu znajduje się Dom Kiwi – dziwnego ptaka nielota, który jest symbolem Nowej Zelandii. Jest bardzo płochliwy, żeruje tylko w nocy i w przyrodzie bardzo trudno go spotkać.
Ptak kiwi ma długi, giętki dziób, krótkie, silne nogi, krótką szyję, szczątkowe skrzydła o długości 5 cm, niewidoczne miedzy piórami. Kiwi mają słaby wzrok, za to silnie rozwinięty słuch i węch. Samice są o 20% większe od samców. Osiągają długość 35 – 65 cm i ważą ok. 3,5 kg. Zamieszkują wyłącznie Nową Zelandię. Zamiast piór mają sierść, ale nie są ssakami, bo wysiadują jaja, które mają wielkość 1/3 masy ciała. Zdjęcie pochodzi z muzeum w Wellington.
Pomieszczenie, w którym się znajdujemy, jest ciemne. Oświetla go tylko mała lampka, żeby móc zobaczyć ten wymierający gatunek. Musimy zachowywać się bardzo cicho, żeby nie spłoszyć zwierzątka. Obowiązuje bezwzględny zakaz fotografowania. Kiwi jest zagrożone wyginięciem i za parę lat będziemy już tylko oglądać wypchanego ptaka w muzeum. Mamy szczęście zobaczyć kiwi, jak chodzą pomiędzy gałązkami w ogromnym, oszklonym terrarium. A zdjęcia zrobimy w muzeum w Wellinton.
Po wizycie u kiwi jedziemy do wioski Maorysów.
Autochtoniczna grupa etniczna Nowej Zelandii, posługująca się własnym językiem, wyróżnia się swoją kulturą, zwłaszcza wspaniale rzeźbionymi dekoracjami domów, ubiorami, malowaniem twarzy i słynnymi tańcami, w których mężczyźni wykonują charakterystyczny gest pokazywania języka w celu odstraszenia przeciwnika. Walka z europejskimi osadnikami skończyła się traktatem z Waitangi w 1840 roku, spisanym w dwóch językach: po angielsku i maorysku, gwarantującym każdemu maoryskiemu plemieniu posiadanie i eksploatowanie ziem, lasów i innych bogactw. Niestety, władze kolonialne po jakimś czasie zaczęły ignorować postanowienia Traktatu i w konsekwencji doszło do wybuchu konfliktu i rebelii. Władze odebrały Maorysom ogromne połacie ziemi w oparciu o dokument New Zeeland Settlements Act z roku 1863, rzekomo w odwecie za wybuch powstania. I chociaż dzisiaj zwrócono Maorysom ponad połowę zabranej ziemi lub za nią zapłacono, konfiskaty bardzo źle wpłynęły na sytuację gospodarczą i socjalną większości rdzennych plemion.
W tzw. domu spotkań grupa tancerzy wykonuje dla nas tradycyjny taniec, który kończy się głośnym okrzykiem i pokazaniem języka. Ten dzielny naród, uzdolniony w wielu kierunkach, zwłaszcza w rzeźbiarstwie, musi do dzisiaj walczyć o swoje prawa.
Jezioro Taupo i księżycowe kratery
Taupo to największe jezioro w Nowej Zelandii. Jest sobota i mieszkańcy urządzają pikniki wokół jeziora, jest targ staroci. Jedziemy dalej do rezerwatu Craters of the Moon. Nazwanie tego miejsca księżycowymi kraterami jest bardzo trafne. Spacerujemy po geotermalnym terenie, zwracając uwagę, aby niechcący nie zejść z wąskiej ścieżki. Mogłoby to się skończyć w najlepszym razie poparzeniem nóg. Jedziemy dalej, do wodospadu Huka.
Kilka minut jazdy na północ od jeziora Taupo rzeka Waikato, najdłuższa rzeki NZ, szeroka na 100 metrów i głęboka na 4 metry, wciska się w wąskie granitowe gardło, mające szerokość tylko 15 metrów. Lazurowa woda ginie w ciasnej czeluści, żeby wypłynąć z drugiej strony w postaci spienionego wodospadu i spaść z 11 metrowego progu.
Ponad przewężeniem nurtu zbudowano kładkę, z której można podziwiać wzburzoną rzekę. Trudno się dziwić, że nad Waikato zbudowano 9 elektrowni wodnych, które dostarczają 25 % energii wodnej, wytwarzanej w całym kraju.
Park Narodowy Tongarino
Jadąc z miasteczka Taupo w stronę Parku Narodowego Tongarino widać prawie idealny stożek Mount Ngauruhoe, którego krater znajduje się na wysokości 2291 m n.p.m. Pozostałe wulkany to Mount Tongarino, 1967 m i Mount Ruapehu, jedyny szczyt stale okryty śniegową czapą. Wybieramy się na ośmiogodzinny trekking trasą Tongarino Crossing, bardzo popularnym szlakiem prowadzącym między górami (a właściwie wulkanami) Ngauruhoe i Tongarino. Początkowa otwarta przestrzeń zamienia się we wspinaczkę w wulkanicznej scenerii kraterów, wypełnionych oparami dolin i gorących źródeł. Podziwiamy szmaragdowe jeziorka Emerald i Blue Lakes, ale zdarza się, że krajobraz osnuwa mgła.
Wreszcie zaczynamy schodzić. Pierwszy etap to otwarta przestrzeń pokryta śniegiem, dalej zaczyna się gęsty las, w których dla bezpieczeństwa zrobiono schody. Około 16.30 docieramy do przystanku autobusowego i parkingu.
Park Narodowy Whanganui
W nocy bardzo wiało, ale taka jest Nowa Zelandia. Wietrzna, dżdżysta, słońca tylko trochę w grudniu i styczniu, ale magiczna. Po śniadaniu deszcz przestaje padać. Jedziemy w kierunku Parku Narodowego Whanganui. Skręcamy w kierunku rzeki o tej samej nazwie, ale znowu zaczyna padać. Wsiadamy do motorówki i pędzimy w górę rzeki – niestety leje coraz mocniej. Widoki są piękne, ale o robieniu zdjęć nie ma mowy. Dopływamy do miejsca, gdzie czeka na nas właściciel farmy ekologicznej. Razem z żoną zbudowali dom z różnych resztek, znalezionych i pozbieranych w lasach. Kiedyś byli hippisami – teraz prowadzą farmę i niewielki pensjonat.
Zostajemy u nich na lunchu – wszystko jest pyszne – ekologiczne jajka, pomidory, sałata, własnoręcznie pieczony chleb. Położenie domu jest niesamowite – kanion, a w dole rzeka. Dostać się do nich można tylko rzeką, albo „lektyką” – przyczepionym do liny siedziskiem, które ciągnie się nad rzeką. Są więc całkowicie odcięci od świata.
Wracamy łodzią. Na zaplanowane kajaki nikt nie ma ochoty, bo może znowu padać.
Jedziemy do miasteczka Whanganui, ale po drodze zatrzymujemy się w miejscu, gdzie widać zakole rzeki o tej samej nazwie.
Miasteczko wygląda na wymarłe. Czyściutkie ulice, zabudowa w stylu wiktoriańskim, na stadionie biegają dwie osoby. Sklepy są pozamykane, wiec może dlatego tak pusto. Dopiero w restauracji widać ludzi. Nikomu się nie spieszy, na obiad czekamy ponad dwie godziny. Ale podane ryby są doskonałe, nie mówiąc już o winie.
Wellington - stolica Nowej Zelandii
Kosmopolityczne Wellington jest niewielkie, z jednej strony otwarte na wspaniałą zatokę, z drugiej otoczone wzgórzami, na których stoją domy wtulone w las. Śródmieście miasta rozciąga się na wąskim nadbrzeżu, gdzie pełno otwartych kawiarenek, które zapełniają się, jak tylko pozwoli na to pogoda w tym „Wietrznym Mieście”. Parkujemy w centrum, wszędzie mamy blisko: parlament, katedra, uniwersytet, historyczny kościółek. Zwiedzamy ładnie urządzone muzeum, oglądamy film o historii Maorysów i eksponaty związane z przyrodą. Najciekawsze to wypchane nieloty kiwi. Dobrze, że mieliśmy okazję widzieć je na żywo, ale tam nie wolno było robić zdjęć, żeby ich nie płoszyć. Miasto jest bardzo czyste, spokojne, pięknie położone. Ruszamy trasą spacerową, z której roztacza się widok na miasto i zatokę. To nasz ostatni dzień na wyspie północnej, jutro popłyniemy promem na wyspę południową.
Cieśnina Cooka i Cieśnina Królowej Charlotty
O 7.20 musimy być na przystani. Oddajemy bagaże i wchodzimy na prom. Zaczynamy od śniadania – niezbyt smacznego, za to widoki oddalającego się Wellington są piękne. Trzygodzinny rejs przez Cieśninę Cooka mija szybko, pogoda dopisuje. Dobijamy do wyspy południowej, gdzie mamy wynajęty minibus. Jedziemy do hotelu, ale tylko po to, żeby zostawić bagaże. Wracamy do przystani i płyniemy w stronę fiordów Malborough Sound.
Najbardziej malowniczy to Queen Charlotte Sound. Cieśnina królowej Charlotty to dziesiątki małych zatoczek i krętych cieśnin. Na zalesionych wzgórzach o łagodnych zboczach widać domy letniskowe zamożnych Nowozelandczyków. Budowa domu w tym miejscu wymaga wynajęcie helikoptera do transportu materiałów budowlanych, co znacznie zwiększa koszty. A żeby dostać się do swojego domu, trzeba płynąć statkiem, który pełni rolę tramwaju wodnego. Piękna pogoda zachęca nas do dwugodzinnego trekkingu wzdłuż fiordu.
Kaikorua i kaszaloty
Do miasteczka Kaikorua turyści jadą, żeby zobaczyć wieloryby, a właściwie kaszaloty, które na jego wybrzeżach żerują całymi grupami. Te największe na świecie ssaki, mogące osiągnąć 20 metrów długości i wagę 75 ton były bohaterami wielu opowieści grozy. Kto nie zna „Moby Dicka”, historii walki ogromnego białego kaszalota z kapitanem statku wielorybniczego. I chociaż treść książki wydaje się czystą fikcją, prawdą jest, że u wybrzeży Chile ujrzano kiedyś wieloryba albinosa, którego nazwano Moby Dick. Legenda głosi, że cały był pokryty bliznami i powbijanymi w ciało harpunami. Zanim go w końcu uśmiercono w 1838 roku, zabił 30 ludzi.
Mimo takich opowieści wsiadamy na stateczek, przystosowany dla turystów, którzy wyposażeni w aparaty fotograficzne i kamery, chcą przywieść do domu fotki wystającego ogona kaszalota. Wieloryby mogą przebywać pod wodą do 2 godzin. Potem muszą wypłynąć i „zaczerpnąć powietrza”. I wtedy dzieje się spektakl: wieloryb nurkuje i ogromne cielsko znika pod wodą, zostawiając ogromną płetwę ogonową, na którą czekają nasze aparaty.
Siedzimy cichutko na dolnym pokładzie, obsługa statku nasłuchuje, gdzie pływają kaszaloty i jak usłyszą, dają nam znak, że możemy wyjść na zewnątrz. Widzimy ogromne cielsko, leżące na powierzchni wody, które „dmucha”. W końcu wieloryb nabrał wystarczająco dużo powietrza i daje nura pod wodę. No i pokazuje nam swoją wspaniałą płetwę.
Wieloryby odpłynęły, ale zaczęło się kolejne widowisko: skaczące delfiny. Chyba są już tak przyzwyczajone do statków wycieczkowych, że płyną wzdłuż nas i prawie można je dotknąć. Wracamy do hotelu na odpoczynek, ale to nie koniec dzisiejszych atrakcji. Mamy się ciepło ubrać, bo wybieramy się na długi spacer wzdłuż wybrzeża, gdzie wylegują się ogromne foki, a potem jedziemy do restauracji Fish& chips, kupujemy ryby i jedziemy nad zatoczkę, gdzie zestawiamy drewniane stoły. Nasz przewodnik wyciąga dobre wino, które próbowaliśmy w winiarni i robimy sobie piknik. Frytki ze słodkich ziemniaków za bardzo mi nie smakują, ale tort bezowy Pavlova, typowy nowozelandzki deser, jest znakomity.
Pancake rocks – skały naleśnikowe w Paparoa
Pogoda jest cudowna i ruszamy przez Alpy Południowe na zachodnie wybrzeże. W Hammer Springs zatrzymujemy się na lunch i kąpiel w geotermalnych basenach. Dalsza droga dostarcza wspaniałych widoków. Docieramy do morza Tasmana i słynnych pancakes rocks. Park Narodowy Paparoa słynie z wapiennych formacji skalnych, które wyglądają jak ułożone na talerzu naleśniki, stąd ich nazwa.
Nocujemy w hotelu blisko skał, więc zostawiamy bagaże i ruszamy na szlak Trumana, prowadzący wokół skał. Dalsza część szlaku prowadzi przez las deszczowy a kończy się zejściem na plażę. Za pół godziny słońce schowa się za linią horyzontu, więc nikt nie zrezygnuje z tego wspaniałego widowiska.
Trekking na lodowiec Fox
Leje, ale tutaj to nikogo nie dziwi a turyści muszą się dopasować do kapryśnej aury. Jedziemy w stronę Franz Josef Glacier, zatrzymując się w miasteczku Hokitika, znanego ze sklepów biżuterii. Ceny ozdób jadeitowych są tak wygórowane, że nikt nie zamierza kupować. W Fox Glacier sprawdzamy, czy organizowane są trekkingi na lodowiec. Oczywiście są! Musimy tylko odpowiednio się ubrać – biuro trekkingowe dostarcza buty, kurtki, spodnie przeciwdeszczowe. Idziemy fantastyczną trasą prowadzeni przez przewodnika. Chodzenie po niebieskawym lodzie dostarcza wielu emocji – nie zwracamy uwagi, że wszystko przemaka – te lodowce za chwilę zaczną się topić. Prawdopodobnie nasze wnuki będą je tylko oglądać na zdjęciach. Wracamy do hotelu kompletnie przemoczeni, ale szczęśliwi, że zobaczyliśmy to lazurowe cudo, które może za kilkanaście lat zacznie powoli znikać. Rację miał Fałat, malując śniegi na niebiesko.
Queenstown – tutaj zaczęło się bungee
Przed wyruszeniem do Queenstown robimy krótki trekking w lesie deszczowym, obchodząc niewielkie jezioro.
Dalsza trasa prowadzi wzdłuż wybrzeża do przesmyku Haasta, gdzie skręcamy na południe w kierunku stolicy bungee. Właśnie w Queenstown po raz pierwszy wykonano karkołomny skok na linie.
Po drodze zatrzymujemy się na kolejny krótki trekking przez las deszczowy. Tym razem dochodzimy do 28 metrowego wodospadu, którym kończy się strumień Thunder, wpadając do rzeki Haast. Mamy wrażenie, że gałęzie drzew otulone mchem chcą nas zamknąć w mocnym uścisku.
Idziemy w ciszy, bo nikt nie chce zakłócić magii tego miejsca. Wychodząc z lasu czujemy się, jakbyśmy wybudzili się z jakiegoś bajkowego snu.
Dojeżdżamy do Queenstown. Miasto jest uważane za bramę do Fiorlandu – największego w NZ Parku Narodowego. Leży nad jeziorem Wakatipu, u podnóża pasma górskiego Remarkables. Spacerując po parku i spokojnych uliczkach widzimy mieszkańców, którzy wiodą tutaj skromne, spokojne życie, ale jak komuś brakuje adrenaliny, może wybrać się na rafting piekielnie rwącą rzeką albo na skok na bungee.
Miasto jest niewielkie, liczy około 14 tysięcy mieszkańców. Pięknie położone między górami uważane jest za stolicę sportów ekstremalnych. Nowozelandczyk Hackett rozpoczął serię skoków na linie w 1986 roku.
Najciekawszym miejscem dla tego wyczynu okazał się most nad rzeką Kawarau, niedaleko Queenstown.
Rafting na rzece Shotover
Dzisiaj mieliśmy zaplanowany rafting na rzece Shotover. Okazało się jednak, że po ostatnich opadach poziom wody jest tak wysoki, że spływ pontonem może być bardzo niebezpieczny. Rezygnujemy i jedziemy do Arrow Town, sympatycznego, niewielkiego miasteczka dawnych poszukiwaczy złota.
Docieramy do hotelu w miasteczku Te Anau, zostawiamy rzeczy w hotelu i jedziemy na przystań. Niestety zaczyna padać, więc godzinny rejs fiordami nie daje upragnionych widoków, za to trekking w lesie deszczowym wynagradza wszystko.
Fiord Milford, Mirror Lakes i papugi Kea
Ruszamy Milford Road w kierunku największej atrakcji – fiordu Milford. Po drodze fotografujemy wspaniałe łąki z tysiącami łubinów. Za chwilę kolejna atrakcja – Mirror Lakes. Tafla jezior lustrzanych wygląda tak, jakby ktoś położył na niej ogromne lustra.
Ale to nie koniec – zatrzymujemy się przy dziwnym, jakby cygańskim wozie. Ktoś połączył stary samochód dostawczy z drewnianym barakiem i zrobił caravan, wyglądający jak cygański wóz.
Po chwili mamy kolejną ciekawostkę – papugi kea, przyzwyczajone do turystów, bo wprost domagają się fotek, co chętnie wykorzystujemy. Uwielbiają skubać gumę i wielu turystów skarży się na obgryzione wycieraczki. Nazwa papugi kea pochodzi z języka maori i naśladuje wrzaski, jakie te papugi wydają.
Wreszcie dobijamy do przystani promowej Milford Sound i mamy szczęście – wsiadamy na niewielki statek. Przed chwilą zacumował duży prom, z którego wysypało się mnóstwo ludzi. Płyniemy więc spokojnymi wodami najwspanialszego fiordu NZ, podziwiając wodospady, wspaniałą roślinność, wylegujące się foki i śmieszne pingwiny.
Ten tchnący spokojem i melancholią fiord jest jedynym, do którego można dostać się drogą lądową. Mamy szczęście, że nie pada i zabierzemy do domu utrwalone w obiektywie widoki.
Mamy kartoniki z lunchem, więc szukamy stołu, przy którym będziemy spokojnie pałaszować kanapki na łonie natury, zachwycając się widokiem Mitre Peak, który wysłuchał naszych zaklęć i powoli wyłania się spoza chmur.
Teraz już możemy spokojnie wracać do hotelu. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze przy trasie prowadzącej w otchłań lasu deszczowego i kolejny raz, chyba już ostatni, raczymy się widokiem omszałych konarów i roślinności, której nie ma nigdzie na świecie.
Powrót do Auckland
Wracamy do Queenstown. To przepięknie położone, niewielkie miasto już nas nie cieszy, bo stąd odlatujemy do Auckland i tam będziemy kończyć naszą wyprawę. Wjedziemy jeszcze na wieżę telewizyjną i popatrzymy na miasto, które dzięki przezroczystej podłodze będziemy mieć dosłownie „pod stopami”.
Dla turysty, który przylatuje tutaj na kilka tygodni, Nowa Zelandia jest jedną z najwspanialszych destynacji, jaką można sobie wymarzyć. Do cudów natury trzeba dodać dobre hotele, świetne ryby, steki z nowozelandzkiej wołowiny, no i wina. Jednak dla mieszkańców częste deszcze, wiecznie wiejące wiatry, krótkie lato mogą być bardzo uciążliwe. Ale potomkowie dawnych poszukiwaczy złota, zahartowani w ciężkiej pracy, przetrwali w tej krainie czarodziejskich lasów, zimnych fiordów i kapryśnej pogody. I czekają na turystów, którym nie straszny jest 30 a nawet 40 godzinny lot, żeby zobaczyć magiczną przyrodę tego niewielkiego kraju.
nau mai ki New elandia
Zapraszamy do Nowej Zelandii
Dla uzupełnienia Bloga zapraszamy do Galerii zdjęć.