Meksyk - luty 2016

Dawno temu, po niemal stuletniej wędrówce, bóg wojny i słońca w zenicie Huitzilopochtli, doprowadził lud Mexica, znany jako Azteca,  do brzegów jeziora Texcoco. Tam ujrzeli orła, siedzącego na kaktusie i pożerającego węża. Uznali to za dobrą wróżbę i na wyspie założyli miasto Tenochtitlan. Było to około roku 1345. Tak zaczyna się historia miasta i kraju o tej samej nazwie: Meksyk

Meksyk - piramidy, teguila i mariachi

Spis treści

Nie masz ochoty czytać całości, wybierz to, co Ciebie interesuje.
    Add a header to begin generating the table of contents

    Nasza  trasa w Meksyku

    Miasto Meksyk – Ciudad de Mexico

    Po jedenastu godzinach lądujemy w stolicy Meksyku, taksówka zarezerwowanego przez booking.com hotelu Castropol już na nas czeka, więc szybko docieramy na miejsce. Jest wieczór, więc chcąc odreagować podróż idziemy na piwo i pierwsze tapas do meksykańskiej knajpki.

    Tapas – niewielkie przekąski podawane zazwyczaj do napojów w barach Hiszpanii. Mogą być podawane na ciepło lub na zimno i przyjmować różne formy – od prostych przekąsek po bardziej skomplikowane dania./ wikipedia/

    Zwiedzanie prawie 9 milionowego miasta, położonego na wysokości 2200 metrów n.p.m. najlepiej zacząć od Centro Historico. Mieszkamy blisko ogromnego Plaza de la Constitución, zwanego el Zócalo, więc tam rozpoczynamy zwiedzanie. Siadamy przy pomniku nawiązującym do starej legendy i czytamy historię założenia miasta.

    Na terenie obecnego Mexico DF (czytaj mehiko de efe) było kiedyś ogromne jezioro Texcoco, którego wody zajmowały znaczną część Doliny Meksyku. Od II do VII wieku, 25 km na północny wschód od jeziora, znajdowało się największe miasto Mezoameryki, Teotihuacan, stolica imperium rozciągającego się po najdalsze zakątki Gwatemali. Najważniejszym spośród miast-państw, jakie powstały po upadku Teotihuacan było imperium Tolteków, ze stolicą w Tuli, znajdującej się 65 km na północ od dzisiejszego miasta.

    Tula upadła w XIII wieku i wokół jeziora Texcoco  powstało wiele małych państewek, walczących o dominację. Ostatecznie zwyciężyli Mexicas, zwani też Aztekami, którzy osiedlili się na zachodnim brzegu jeziora Texcoco.  

    W latach 1325-1345 Aztekowie założyli na wyspie w pobliżu zachodniego brzegu własne miasto, Tenochtitlan. Obecnie w tym miejscu znajduje się centrum Mexico DF z placem Zocalo.

    Pod koniec XVI wieku imperium Azteków obejmowało już większą część środkowego Meksyku. Setki, a nawet tysiące jeńców wojennych składano w ofierze bogu Huizilopochtli, aby zapewnić codzienny wschód i zachód słońca, uniknąć głodu i powodzi.

    Dwa lata potrzebowali Hiszpanie na czele z Hernanem Cortez, aby między 1519 a 1521 rokiem całkowicie zniszczyć stare meksykańskie cywilizacje, liczące prawie 3000 lat. Niewielka garstka najeźdźców podbiła imperium Azteków, wprowadziła nową religię, a z rdzennej ludności uczyniła obywateli drugiej kategorii czy wręcz niewolników. Dopiero w 1537 roku papież ogłosił, że Indianie to też ludzie.

    Nazwa zocalo pochodzi od azteckiego słowa „zocal”, co znaczy „cokół”. Cokołu już nie ma, ale nazwa pozostała. W centralnym miejscu placu znajduje się maszt, na który codziennie rano żołnierze armii meksykańskiej wciągają olbrzymią flagę, a o godzinie 18 opuszczają, pieczołowicie składają i z honorami przenoszą do Palacio National.

    Po północnej stronie placu stoi Catedral Metropolitana , budowana w latach 1573-1813. Tak długi okres budowy miał wpływ na wystrój architektoniczny. Możemy tu znaleźć elementy renesansowe, barokowe, stylu churriqueresco, klasycyzmu. Usytuowanie katedry w miejscu, gdzie na kamiennym tarasie Aztekowie składali czaszki osób uśmierconych w celach rytualnych jest jedną z przyczyn zapadania się budowli. Cortez znalazł tutaj aż 136 tysięcy czaszek. Dodatkowo grząski grunt, na którym stoi katedra, przyczynia się do jej osiadania. W XVII wieku dobudowano od strony Zocalo wspaniałe barokowe portale. W 2000 roku władze miasta postarały się o wpisanie katedry na listę 100 najbardziej zagrożonych budowli świata.

    Najbogatszy jest pozłacany XVIII wieczny Ołtarz Trzech Króli, usytuowany za ołtarzem głównym. W dwóch nawach bocznych znajduje się czternaście bogato zdobionych kaplic. Pożar w 1967 roku zniszczył wiele dzieł sztuki, ale ołtarz i zawiłe rzeźbione stalle chóru zostały odbudowane. Przed katedrą uliczni sprzedawcy oferują kupno książek, obrazów, grafik. Nie brakuje też czyścicieli butów.

    W 1519 roku Herman Cortez zaczął budować nowe miasto Meksyk na zgliszczach zniszczonego przez Hiszpanów azteckiego Tenochtihlan. Teren, na którym je budowano, to dawne jezioro, stąd w wielu miejscach grząski grunt powoduje osiadanie budowli. Ale może dzięki temu metro w stolicy nigdy nie ucierpiało z powodu trzęsień ziemi, które często nawiedzają miasto.

    Meksyk leży w paśmie Pacyficznego Pierścienia Ognia, zwanego też Okołopacyficznym Pasmem Sejsmicznym. Jest to strefa częstych trzęsień ziemi i erupcji wulkanicznych. W Pierścieniu Ognia znajdują  się 452 wulkany i występuje w nim ok. 90% wszystkich trzęsień ziemi na świecie/wikipedia/

    Po wschodniej stronie Zocalo wznosi się Palacio National, siedziba władz Meksyku i Archiwów Państwowych. Główna klatka schodowa i krużganek I piętra zdobią namalowane w latach 1929 – 1935  murale Diego Rivery, przedstawiające historię Meksyku. Pierwszy pałac w tym miejscu zbudował aztecki władca Montezuma II na początku wieku XVI. Cortez zniszczył budowlę w 1521 roku, a następnie odbudował. W 1562 roku pałac kupił król Hiszpanii na siedzibę wicekrólów Nowej Hiszpanii.

    Ruszamy ulicą Moneda, przy której w imponującej XVII – wiecznej  budowli znajduje się Museo Nacional de las Culturas, które urządza wystawy pokazujące różne cywilizacje świata. Mijamy kościół Santa Ines i dochodzimy do placu, przy którym wznosi się kościół Świętej Trójcy ze wspaniałą barokową fasadą. Chętnie kupujemy pieczone kolby kukurydzy, bo w ten sposób nie tracimy czasu na lunch w restauracji.

    Wracamy w kierunku Zocalo i zatrzymujemy się przy ruinach świątyni Templo Mayor, będącej sercem dawnej stolicy Azteków, Tenochtitlan. To tutaj około roku 1325 na wyspie pośrodku jeziora Texcoco Aztekowie zobaczyli orła siedzącego na opuncji z wężem w dziobie. Uznali to za dobrą wróżbę i postanowili założyć miasto. Legendarny orzeł siedzący na kaktusie jest dzisiaj symbolem Meksyku.

    Ruszamy na wschód w kierunku parku Alameda. Mijamy Casa de Azulejos – dom w kafelkach. XVI wieczny pałac obłożono biało-niebieskimi płytkami ceramicznymi, które wyprodukowano w Chinach i przywieziono na pokładzie hiszpańskich galeonów. Dzisiaj mieści kawiarnię, ale jest zamknięta, więc ruszamy dalej do Pałacu Sztuk Pięknych.

    Palacio de Bellas Artes, ekstrawagancki budynek zbudowany na zamówienie prezydenta Porfiria Diaza na początku XX wieku mieści salę koncertową, w której odbywają się koncerty, pokazy tradycyjnych tańców,  wystawy sztuki.  Najbardziej godne uwagi jest malowidło Diego Rivery Człowiek, Pan wszechświata.

    Stąd już blisko do kościoła Santa Veracruz. Chcemy kupić znaczki pocztowe, więc idziemy do Central de Telegrafos. Mamy zwyczaj wysyłania kartek pocztowych wnuczkom, ale nie z pozdrowieniami, tylko z krótkim opisem danego miejsca. Niestety, smsy i maile wypierają dzisiaj kolorowe kartki. Kupno widokówek i szukanie skrzynki pocztowej zajmuje za dużo czasu turystom pędzącym do zobaczenia kolejnej atrakcji. Widokówki znikają z wielu miejsc na świecie i za chwilę zobaczymy je pewnie tylko na targach staroci, a szkoda.

    Niedaleko budynku Muzeum Sztuki Współczesnej widzimy dużo policji. Tutaj to nikogo nie dziwi, my czujemy się bezpieczniej, jednak pytam z ciekawości jednego z przechodniów, czy to jest tak zawsze. Okazuje się, że 12  lutego przylatuje do Meksyku papież Franciszek.

    Teraz rozumiemy, dlaczego na wszystkich skrzynkach pocztowych znajdują się plakaty z wizerunkiem Papa Francisco.

    Wracamy na Zocalo, skąd już mamy blisko do hotelu. Po drodze wchodzimy do niewielkiej restauracji, żeby coś zjeść. A tu – jak miło. Zespół mariachi, chociaż bez garniturów i pięknych kapeluszy gra, goście tańczą między stolikami, miły starszy pan macha do nas, że przy stoliku znajdzie się jeszcze miejsce dla nas. Są więc piramidy, mariachi, brakuje tylko tequili, ale zaraz zamówimy. Ten Meksyk coraz bardziej  nam się podoba.

    Piramidy Teotihuacan

    Chcąc dotrzeć do Teotihuacan nie trzeba brać taksówki. Można dojechać trolejbusem do Terminal Norte, skąd odchodzą autobusy do piramid.  

    Teotihuacan – (wymawiaj teotiłakan) „miejsce, gdzie ludzie stają się bogami” – pierwsze miasto na zachodniej półkuli, którego początki sięgają 200 roku n.e. W chwili przybycia Azteków w XIV wieku miejsce było już opuszczone, ale wzbudziło taki podziw u przybyszów, że wierzyli, że tutaj właśnie powstały Słońce i Księżyc.

    Dwie szerokie aleje, przecinające się pod kątem prostym, dzieliły miasto na cztery części. Z północy na południe biegnie szeroka na 40 metrów aleja zwana Avenida de los Muertos, czyli Droga Umarłych. Po jej obydwu stronach stały świątynie i miejsca kultu, z których najważniejsze to Piramida Księżyca i Piramida Słońca. Większość miasta zajmowały kompleksy zabudowań mieszkalnych, mające kształt kwadratów o bokach 50-60 metrów. Mieszkali tutaj zarówno rzemieślnicy, jak też dostojnicy i kapłani. Niektóre rezydencje pokryte były pięknymi, stylowymi freskami.

    Przyjeżdżając autobusem wchodzimy na teren zwany strefą archeologiczną od strony muzeum i cytadeli. Wielki, kwadratowy kompleks, zwany cytadelą,  był prawdopodobnie rezydencją dostojnika, który  miał najwyższy urząd w mieście. Cztery szerokie ściany otaczają ogromny dziedziniec. We wschodniej części znajduje się piramida zwana Templo de Quetzalcoatl, czyli Świątynia Pierzastego Węża. Składa  się z sześciu poziomów. Na bocznej ścianie każdego tarasu znajdują się naprzemiennie kamienne głowy pierzastego węża i wężopodobnego stworzenia identyfikowanego z bogiem deszczu, Tlalokiem. W oczach każdej rzeźby wykuto wgłębienia, w których znajdowały się obsydianowe źrenice. Ponadto pod każdym rzędem głów umieszczono płaskorzeźby przedstawiające pierzastego węża oraz symbole wody. W starożytności cała piramida pomalowana była na niebiesko i przyozdobiona kamiennymi muszlami.

    Quetzalcoatl uważany był za współtwórcę świata oraz Słońce Wiatru. Według wierzeń Indian był bogiem wiatru, nieba (symbolizują to pióra) i ziemi (czego oznaką jest wąż). Uznawany był także za bóstwo wody i płodności, opiekuna drugiego dnia miesiąca  w kalendarzu azteckim. Urodzony przez boginię-dziewicę Coatlicue, jego bratem-bliźniakiem był Xolotl.

    TlalocTlalok (nah. „ten, który powoduje rośnięcie”, – bóg deszczu i pioruna. Wierzono, iż był Słońcem Ognia. Jeden z najstarszych i najważniejszych bogów Mezoameryki. Wiara w niego rozpowszechniła się m.in. dzięki wpływom Tolteckim. Był symbolem życia. Dzięki Tlalocowi wzrastała roślinność. Jego pomocnikami byli tlalocy (tlaloque) – bóstwa deszczu. /Wikipedia/

    Egipcjanie budowali piramidy, które służyły za grobowce dla faraonów. Na piramidach cywilizacji prekolumbijskiej  budowano kamienne stoły, aby na nich składać ofiary z ludzi. Znani z okrucieństwa Aztekowie wyrywali bijące jeszcze serca, aby błagać o deszcz. Majowie w tym procederze nie ustępowali Aztekom. Ich legendarna wiedza o astronomii pozwalała określać początek i koniec pory deszczowej. A to oznaczało kiedy zacząć siać i kiedy zbierać plony.

    Ruszamy Aleją Zmarłych, która ciągnie się 3 km w kierunku północnym, mijamy Piramidę Słońca i dochodzimy do Piramidy Księżyca.

    Piramide del Sol zbudowano w 100 roku n.e. i była cała, łącznie z podstawą, pokryta stiukami. Na jej szczyt prowadzi 248 stopni. Wejście jest dosyć karkołomne, mimo zamontowanej żelaznej balustrady. Ale wejść trzeba, nie tylko dla wspaniałego widoku. Tutaj 2000 lat temu istniało największe prekolumbijskie centrum religijne ludów Mezoameryki. Przebywanie w miejscu, które przez Azteków zostało nazwane „miejscem, gdzie rodzą się bogowie” albo miejscem, w którym „ludzie stają się bogami” daje niesamowite uczucie. Wiele osób po wejściu na sam szczyt nie spieszy się z zejściem. Każdy chce wyobrazić sobie to miasto, w którym na początku naszej ery mieszkało 200 tysięcy ludzi i które zajmowało obszar większy od współczesnego mu starożytnego Rzymu.

    Niedaleko Plaza de la Luna stoi Pałac Quetzalpapalotla (Ptaka-Motyla), w którym mieszkał wysokiej rangi kapłan. Obok  znajdują  się  Pałac Jaguara i Świątynia Pierzastych Konch.  W Palacio de los Jaguares na ścianach komnat oglądamy murale ukazujące boga-jaguara w pierzastym nakryciu głowy, modlącego się do boga deszczu Tlaloca. Na cokole, na którym stoi fasada Templo de las Conchas Plumadas, oglądamy zielono-niebiesko-czerwono-zółty  mural, przedstawiający ptaki z dziobami, z których wypływa woda. Symbolika murali jest jednoznaczna. Dla mieszkańców i budowniczych Teotihuacan, którzy do dzisiaj stanowią zagadkę,  najważniejsza była woda.

    Patrząc na ogrom zachowanych budowli trudno nie dziwić się Aztekom, że byli urzeczeni Teotihuacan i nazwali je miejscem, skąd pochodzą bogowie.

    Bazylika Świętej Matki Boskiej z Guadalupe

    Wracając autobusem do stolicy pytam kierowcy, gdzie powinniśmy wysiąść, żeby mieć blisko do bazyliki Świętej Matki Boskiej z Guadalupe. Miły pan otwiera nam drzwi na skrzyżowaniu w czasie postoju na światłach i pokazuje, w którą stronę mamy iść. Nie mamy czasu na jedzenie w restauracji, więc w 7&eleven (sieć sklepów podobnych do naszej Żabki, czynnych często 24h) kupujemy hot dogi, coś do picia i szybko docieramy do słynnej bazyliki.

    Juan Diego, meksykański Indianin, nawrócony na chrześcijaństwo, stojąc na wzgórzu Tepeyac ujrzał piękną panią w niebieskiej szacie przyozdobionej złotem. Powiedział miejscowemu księdzu, że zobaczył Matkę Boską. Ten mu nie uwierzył, więc Juan wrócił na wzgórze, gdzie ponownie ukazała się piękna pani, a jej wizerunek utrwalił się na jego sarape, czyli poncho. Zdarzenie to miało miejsce 9 grudnia 1531 roku i zostało oficjalnie uznane przez kościół za prawdziwe. Przez kolejne stulecia Matce Boskiej z Guadalupe przypisywano różne rodzaje cudów. W 1737 roku uznano, że Nuestra Señora de Guadalupe przyczyniła się do zażegnania wybuchu epidemii duru brzusznego i ogłoszono ją Główną Patronką Nowej Hiszpanii. Obecnie Jej wizerunek można zobaczyć w każdym zakątku kraju. Około 1700 roku wzniesiono świątynię, która z czasem okazała się za mała dla tysięcy pielgrzymów, ponadto zaczęła się zapadać. W latach 70 XX wieku zbudowano obok drugą bazylikę. Ta ogromna, zaokrąglona budowla może pomieścić jednorazowo około 10 tys. wiernych.

    Do bazyliki wchodzą wierni, żeby wziąć udział we mszy, ale też tłumy turystów, którzy chcą obejrzeć cudowny wizerunek Matki Boskiej, wiszący wysoko na jednej ze ścian. Widzimy, że przy głównym ołtarzu odbywa się ceremonia, ale bierze w niej udział tylko młoda pani w przepięknej, jaskrawoczerwonej sukni. Nie ma pana młodego, więc nie jest to ślub. Msza akurat się kończy i śliczna panienka wychodzi z kościoła, a za nią tłum rodziny i przyjaciół. To Quinceanera (czytaj kinsenera), tradycyjna uroczystość odbywająca się z okazji 15 urodzin dziewczyny. Symbolizuje jej wejście w dorosłość i obchodzona jest w niektórych krajach latynoamerykańskich. Składa się z części religijnej, obejmującej mszę, po której jest przyjęcie świeckie z jedzeniem i piciem.  

    Zwiedzamy też starą bazylikę, zbudowaną w XVIII wieku. To tutaj wisiał kiedyś obraz Matki Boskiej z Guadalupe, ale dla tłumów pielgrzymów i turystów zapadająca się bazylika mogła stanowić zagrożenie. Obok katedry stoi pomnik Jana Pawła II, który kilkakrotnie odwiedzał Meksyk. Ogromne rusztowania są z pewnością dla wiernych, którzy przyjdą powitać papieża Franciszka.

    Muzeum Antropologiczne w parku Chapultepec

    Do Muzeum Antropologicznego najlepiej dojechać metrem do stacji Chapultepec i przejść przez park Bosque de Chapultepec, jeden z największych parków miejskich na półkuli zachodniej. Na prawie 700 hektarach znajduje się dużo atrakcji, z których najważniejsze to ZOO, zamek, w którym mieści się Muzeum Historyczne, ogród botaniczny i wiele innych. Na teren parku wchodzimy od strony pomnika Monumento a los Niños Héroes, poświęconego obrońcom Ojczyzny. 13 września 1847 roku do stolicy zbliżały się wojska amerykańskie. Ostatnim punktem oporu była twierdza w Chapultepec, którą broniła garstka żołnierzy i młodych kadetów. Kiedy większość żołnierzy zginęła, pozostałych sześciu kadetów owinęło się w meksykańskie sztandary i rzuciło w przepaść. To im poświęconych jest sześć kolumn pomnika Dzieci – Bohaterów.

    Dojście do muzeum jest dobrze oznakowane. Widzimy mnóstwo chętnych do zwiedzania, bo w niedzielę wejście jest bezpłatne, z czego korzystają przede wszystkim mieszkańcy stolicy. Musimy tylko kupić pozwolenie na fotografowanie. Budynek zaprojektował twórca bazyliki Matki Boskiej z Guadalupe. Znajdująca się na dziedzińcu ogromna fontanna w kształcie parasola chłodzi zwiedzających w upalne dni.

    Sale muzealne na parterze poświęcone są Meksykowi z epoki prekolumbijskiej, czyli okresu przed przybyciem Hiszpanów. Oglądamy ogromną, kamienną głowę o posępnej, płaskonosej twarzy, mającej rysy dziecka – jaguara, chronionej przez kask. Z takich kamiennych rzeźb słynęła cywilizacja Olmeków, która najechała i skolonizowała ziemie nad Zatoką Meksykańską między 1500 a 130 rokiem p.n.e. Są reprodukcje dwóch grobowców, odkrytych na wzgórzu Monte Alban, kultury, która rozwijała się w dolinie Oaxaki (czytaj łachaki) około 1200 r. p.n.e., osiągając szczyt rozkwitu między 200 – 750 roku n.e. Jest makieta wspaniałego miasta-państwa Teotihuacan, replika fragmentu świątyni Pierzastego Węża. W Sali Mexica oglądamy słynny bazaltowy kalendarz słoneczny z wizerunkiem boga słońca Tonatiuha, posąg matki boga Księżyca i Gwiazd, wspaniały pióropusz ostatniego władcy Azteków, Montezumy II i wiele innych pozostałości po tej wspaniałej kulturze.

    Montezuma II, ostatni władca Azteków, na wieść o okrętach Hermana Cortesa uwierzył, że oto przybywa wypędzony kiedyś prawowity władca, współtwórca Wszechświata, Quetzalcoatl.  Cortes nie spotkał więc oporu ze strony Azteków, ponadto znalazł wielu sojuszników wśród innych plemion indiańskich, którzy już mieli dość dominacji Azteków.  Montezuma zaprosił Hiszpana do Tenochtitlan, co zakończyło się dla niego tragicznie.

    W kolejnej sali znajdują się pamiątki po cywilizacji Majów, których imperium zajmowało w czasach swojej świetności ok. 300 tys. km ² w samym sercu Ameryki Środkowej. Możemy oglądać grobowiec króla Pakala z Palenque, repliki sławnych malowideł ściennych z Bonampaku i wiele innych.

    Półwysep Jukatan, miasta-państwa Tikal w Gwatemali i Copan w Hondurasie były zamieszkane przez Majów. Majowie posiadali fenomenalną wiedzę z zakresu matematyki, inżynierii i astronomii, a ich kultura przypominała starożytną Grecję lub imperium rzymskie. Budowali monumentalne zespoły przestrzenne, złożone ze świątyń na wysokich piramidach schodkowych, pałaców, dziedzińców i kamiennych boisk do gry w pelotę. W budownictwie stosowali tzw. fałszywe sklepienia. W dziedzinie sztuki zdobili pałace ozdobami ze stiuku, malowidłami ściennymi, wykonywali rzeźby i płaskorzeźby z kamienia, drewna i kości. Majowie rozwinęli pismo hieroglificzne i dwudziestkowy system liczbowy. Zdumiewa ich poziom wiedzy astronomicznej i umiejętność precyzyjnego odmierzania czasu. Potrafili doskonale wyznaczyć dzień rozpoczęcia i zakończenia pory deszczowej. Od X wieku zaczyna się powolny upadek ich cywilizacji, spowodowany prawdopodobnie wzrostem liczby ludności i niszczeniem środowiska naturalnego. /Wikipedia/

    Pomieszczenia na piętrze ukazują życie współczesnych Indian meksykańskich, potomków nie istniejących już cywilizacji.

    Na dużym skwerze około 100 metrów przed wejściem do muzeum, Totonakowie wykonują specjalny rytuał ku czci słońca, zwany voladores.  Przywiązani sznurami mężczyźni wspinają się na 20 metrowy słup, po czym rzucają się w dół, zataczając coraz większe kręgi. Pokaz odbywa się kilka razy dziennie.

    Coyoacan – dzielnica artystów - Frida Kahlo

    W muzeum można by spędzić cały dzień, ale my chcemy jeszcze dzisiaj dojechać do uroczej dzielnicy artystów Coyoacan, co w języku nahuatl oznacza „Miasto Kojotów”. Wąskie uliczki tętniące życiem, place, urocze kafejki. Niegdyś mieszkali tu Lew Trocki, Frida Kahlo i Diego Rivera. Przyjechaliśmy zbyt późno, kolejka do muzeum Fridy była na minimum 2 godziny oczekiwania, w dodatku byliśmy potwornie głodni, więc pozostaje nam  obejrzenie po raz kolejny filmu „Frida”, opowiadającego o życiu tej niesamowitej malarki.

    Poślubiła 20 lat starszego od siebie Diego Rivera, który już wtedy był znanym malarzem i autorem wielu murali. „Słoń poślubił gołębicę” – tak mówiono o tej parze. Całe życie towarzyszył jej ciągły ból, który inspirował ją do malowania. Jest uwielbiana przez mieszkańców kraju i nie ma w Meksyku restauracji czy kawiarni bez reprodukcji jej obrazów na ścianach.

    17 września 1925 Frida została ofiarą wypadku, w którym zderzyły się ze sobą autobus i tramwaj. U dziewczyny doszło do złamania kręgosłupa, obojczyka, połamania żeber, złamania miednicy, 11 złamań prawej nogi, złamania i zwichnięcia prawej stopy, zwichnięcia ramienia. W wyniku odniesionych urazów spędziła 3 miesiące w odlewie gipsowym, które unieruchomiło jej ciało. W tym czasie zaczęła malować. Frida jednak nauczyła się chodzić i wróciła do względnej sprawności.  Z powodu doznanych urazów przeszła 35 operacji.  /Wikipedia/

    W weekendy odbywają się w tej dzielnicy wystawy malarzy, targi rzemiosła, czemu towarzyszą występy muzyków i mimów. Meksykanie uwielbiają tańczyć i wystarczy im kawałek chodnika, niewielki skwer w parku  i muzyka. Jest niedziela, więc mamy okazję obserwować, jak bawią się mieszkańcy bez względu na wiek. Wspaniały jest ten Meksyk.

    Mariachi mają prawo być zmęczeni.

    Puebla – miasto aniołów

    Puebla, założona w 1531 roku przez hiszpańskich osadników, została nazwana miastem ludzi aniołów. Położona jest 130 km od stolicy i łatwo tu dojechać autobusem z dworca Terminal Oriente. Miasto przyciąga wspaniale odrestaurowanym zabytkowym centrum i wieloma kościołami. W samym centrum jest ich około 70. 

    Idąc z dworca autobusowego w stronę właściwego starego miasta mijamy kościół San Francisco, posiadający wspaniałą, barokową fasadę, wyłożoną płytkami ceramicznymi. Wnętrze kryje relikwie św. Sebastiana Aparicio, który przybył do Meksyku w 1533 roku. 

    Na dziedzińcu przed kościołem grupa dzieci w pięknych strojach ćwiczy układy taneczne.

    Domy i pałace z XVII i XVIII wieku, kamienice wyłożone bogato zdobionymi kaflami, pięknie odrestaurowany ratusz, deptak, na którym uliczni tancerze i muzycy umilają czas przechodniom, pracownie artystów, wreszcie rynek, otoczony XVI wiecznymi arkadami. Pod arkadami znajdują się restauracje i w jednej z nich siadamy, żeby zjeść obiad, ale nie mamy pojęcia, co wybrać. Obok nas siedzi rodzinka, która akurat dostaje zamówione dania. Wyglądają apetycznie, wiec nieśmiało pytam miłą Meksykankę o jej danie i zamawiamy to samo.  To jest najlepszy sposób, bo nawet niezła znajomość języka nie gwarantuje, że zrozumiemy nazwy dań w menu. Najedzeni możemy dalej zwiedzać, idziemy więc do katedry. Zbudowana w stylu renesansowym i barokowym ma najwyższe wieże w Meksyku, w których umieszczono potężne dzwony. Przebogate wnętrze mieści wiele ołtarzy, a ołtarz główny przypomina miniaturową świątynię rzymską.

    Powoli jednak musimy iść w stronę dworca autobusowego. Mijamy  jeszcze kilka kościołów, ale już nie wchodzimy do środka.

    Wieczorem robimy krótki spacer, żeby pożegnać się z miastem, w którym tak wiele zobaczyliśmy, ale jeszcze tak wiele zostało do oglądania. Obszar metropolitarny Meksyku zamieszkuje prawie 20 milionów mieszkańców i po Tokio i Seulu jest to trzecia aglomeracja miejska na świecie.

    Taxco – miasto srebra

    Autobusem firmy Ado jedziemy do  Taxco, (czytaj Tasko), słynnego miasta srebra. Wprawdzie kopalnie są już prawie wyeksploatowane, setki sklepów z biżuterią nadal kuszą turystów. Ale dzisiaj nie srebro jest magnesem przyciągającym. To niezwykle malownicze położenie miasteczka, czerwone dachy i białe ściany domów, urocze ryneczki i wąskie, brukowane uliczki wijące się po stromych wzgórzach prowadzące do głównego rynku, nad którym góruje kościół Santa Prisca, ściągają co roku tysiące zwiedzających. 

    Ze znalezieniem hotelu poza sezonem nie ma problemu, więc szybko znajdujemy sympatyczną posadę (prywatny pensjonat), z pięknym widokiem na miasto. Zwiedzanie miasteczka to chodzenie krętymi uliczkami, odkrywanie kolejnych zaułków, ozdobionych kaskadami bugenwilli.

    Różowy kościół Santa Prisca mieści się blisko zocalo przy Plaza Borda. Jego fasada w stylu churrigueresco  (czytaj czurikeresko) jest bogato ozdobiona rzeźbionymi  postaciami. Budowę kościoła finansował król srebra, Jose de la Bordy. Widząc, z jakim rozmachem buduje się kościół, miejscowa hierarchia kościelna zdecydowała, że przyjmie podarunek pod warunkiem oddania dworku fundatora w hipotekę, co miało zagwarantować ukończenie budowy. Ogromny rozmach świątyni omal nie doprowadził Jose do bankructwa.

    Churrigueryzm – specyficzna, hiszpańska odmiana baroku, charakteryzująca się przerostem elementów ornamentowych i niezwykłą obfitością rzeźbiarskich detali, występująca w Hiszpanii i Meksyku. Wyrażał się najpełniej w portalach kościołów i pałaców, osiągając pełnię rozkwitu w pierwszej połowie XVIII wieku.  /Wikipedia/

    Po południu odbywa się parada z okazji zakończenia karnawału, połączona z wyborem kolejnej Miss – wprawdzie nie jest to Rio, ale nie trzeba płacić za wstęp na Sambodrom, a Meksykanki urodą dorównują Brazylijkom.

    Wieczorem znajdujemy pub z pięknym widokiem na oświetlone miasto i zamawiamy tequile, prosząc, aby pokazano nam, jak to się u nich pije. Okazuje się, że sól i cytryna są zbędne. Mamy więc komplet: piramidy, tequila i mariachi.

    Monte Taxco i pomnik Jezusa

    W biurze turystycznym polecają nam wjazd szwajcarską kolejką linową do ośrodka wypoczynkowego Monte Taxco, 173 metry w górę. Korzystamy z tej górskiej atrakcji tylko ze względu na widoki przy wjeździe i bajeczną panoramę Taxco i  okolicy. Po lunchu i obowiązkowym soczku ze świeżo wyciskanych pomarańczy ruszamy pod górę w stronę pomnika Jezusa z rozłożonymi rękoma. Po miasteczku jeżdżą  busiki, którymi można się przemieszczać, są też taksówki w postaci „garbusów”, starszego modela Volswagena.

    Po lunchu i obowiązkowym soczku ze świeżo wyciskanych pomarańczy ruszamy pod górę w stronę pomnika Jezusa z rozłożonymi rękoma. Po miasteczku jeżdżą  busiki, którymi można się przemieszczać, są też taksówki w postaci „garbusów”, starszego modela Volswagena.

    My jednak wolimy iść pieszo, bo tylko w ten sposób możemy przyjrzeć się mieszkańcom, zajrzeć do sklepików, uciąć pogawędkę z panią na kładzie.

    Sam pomnik nie robi wrażenia – w końcu to nie  Rio, ale dla spektakularnych widoków warto się wdrapać.

    Idąc w dół bardzo obciąża się stawy kolanowe, więc korzystamy z komunikacji miejskiej. Jest to nasz ostatni wieczór w Taxco, więc robimy pożegnalny spacer i trafiamy na zbierający się tłum ludzi przed kościołem. Nie pytamy o przyczynę zgromadzenia – jest miła atmosfera, sympatyczni ludzie, gotowana kukurydza i samochód z uzbrojonymi żołnierzami. W końcu to Meksyk, a za parę dni przylatuje papież. Smutno nam wracać „naszą” uliczką do hotelu, wstępując na ostatni kieliszek tequili.

    Acapulco

    Zaprzyjaźnieni z firmą Ado jedziemy dalej do Acapulco. Na dworcu autobusowym od razu kupujemy bilety na autobus nocny do Oxaca (czytaj Łahaka). Zarezerwowałam hotel blisko plaży, mamy pokój na IX piętrze i niesamowity widok z balkonu na zachód słońca. Ale do Acapulco nie przyjeżdża się, żeby w nocy spać. Wzdłuż plaży ciągną się bary, w których prawie do rana otwarte są dyskoteki, więc o ciszy nie ma mowy. W końcu to Meksyk.

    Acapulco kojarzy nam się z blichtrem lat 80 tych. Dzisiaj tylko nazwa robi wrażenie i piosenka, którą prawie wszyscy potrafią zanucić. Oczywiście są wielkie pięciogwiazdkowe hotele z basenami, ale na plaży infrastruktura przypomina standard Sri Lanki. Cancun na Jukatanie przejęło pałeczkę i teraz tamto miasto nad morzem Karaibskim przyciąga tłumy.

    Woda w morzu jest bardzo ciepła i ma – tak jak powietrze, 31 stopni. Trzeba jednak bardzo uważać na tzw. fale wciągające. Dzieci siedzą przy brzegu w kamizelkach ratunkowych. Wieczorem pojechaliśmy na Zocalo i trafiliśmy do dobrej, włoskiej  restauracji z przyjemną muzyką. Kto miał ochotę, mógł potańczyć na placu. Ale widać, że klientami byli głównie turyści, bo tańczących par było niewiele.

    Następnego dnia możemy leniuchować na plaży, bo autobus mamy dopiero o 18. Przyjechała grupka młodzieży z ogromnymi głośnikami. Pomyśleliśmy, że o słuchaniu szumu fal morskich będzie można zapomnieć, ale okazali się bardzo sympatyczni, cichutka muzyka, a jak złowili jeżowce, zaczęli nas częstować surowymi małżami. Taki to ten Meksyk.

    O 18 wsiedliśmy do autobusu do Oaxaca. Fotele – trzy w rzędzie – rozkładane jak w business class w samolocie, toaleta, woda, kawa, herbatka w cenie. Całonocna jazda zapowiada się wygodnie.

    Oaxaca

    W Oaxaca byliśmy godzinę przed planowanym przyjazdem, więc już o 6  rano stukaliśmy do hotelu Pasada del Mario, który mieliśmy zarezerwowany za względu na wczesną porę przyjazdu. Na szczęście ktoś już był w recepcji i dostaliśmy pokój, co było dosyć wyjątkowe. W Azji jest to normalne, ale to Meksyk.

     Po małym odpoczynku ruszamy spokojnymi uliczkami. W hotelu dostaliśmy mapkę miasta z informacją, w które regiony nie możemy się zapuszczać nocą. Znajomi czasami pytają: czy tam, gdzie jedziecie, jest bezpiecznie. Odpowiedź jest prosta: tak, tylko trzeba wiedzieć, gdzie można iść, a których miejsc unikać. A w nocy to my śpimy w hotelu, który zawsze wybieramy w bezpiecznej okolicy. Oaxaca jest bardzo ładnym miastem. W większości parterowe budynki w stylu kolonialnym, kolorowe, z dużymi oknami obudowanymi kratami.

    Dochodzimy do wspaniałego kościoła Santo Domingo. Bogata barokowa fasada, a w niej rzeźba przedstawiająca postać Santo Domingo de Guzman, mnicha, który w XIII wieku założył zakon Dominikanów.

    Krótki odpoczynek na centralnym placu Zocalo, gdzie zawsze coś się dzieje. O tym warto pamiętać w Meksyku: zawsze pytać o „zocalo” – to będzie główny plac w każdym mieście. Na lunch idziemy do ogromnego Mercado, gdzie oprócz kramów z warzywami i owocami są restauracje i tam można zjeść dużo, niedrogo i co najważniejsze – poczuć prawdziwie meksykański klimat dzięki lokalnym mariachi.

    Do kupna placków tortilli – ale tych meksykańskich, robionych z mąki kukurydzianej, ustawiają się kolejki. Placki kupuje się tutaj na wagę. Są bardzo tanie i jak komuś smakują, może Meksyk przeżyć za niewielkie pieniądze. W wielu miejscach na ulicy można je kupić z różnymi dodatkami. My zajadaliśmy się kukurydzą, ale tylko w postaci gotowanych kolb, które podawali smarowane majonezem lub masłem.

    Odwiedzamy jeszcze parę kościołów, ale w końcu trafiamy na Zocalo, żeby obserwować życie miasta i jego mieszkańców. Indianki zachęcają do kupna kolorowych szali, ozdób, serwetek.

    Nazwę „Indianie” zawdzięczamy Kolumbowi, który myśląc, że dopłynął do Indii, tak nazwał ludy Ameryki. Poszczególne grupy czy plemiona miały zawsze swoje własne nazwy. W czasach prekolumbijskich grupy te jednak nie miały świadomości wspólnoty rasowej, geograficznej czy kulturowej. We współczesnych czasach wśród większości społeczności indiańskich pojawiła się taka świadomość, a co za tym idzie podobieństwo problemów i dążeń. Powstają  samorządy, organizacje i ruchy społeczne. Działają indiańscy i nie-indiańscy aktywiści i politycy. Potomkowie Majów zamieszkują obecnie tereny od meksykańskiego stanu Chiapas, poprzez półwysep Jukatan, Gwatemalę, aż po Honduras. / Wikipedia/

    Dowiadujemy się, że w pobliżu Basilica de la Soledad  odbędzie się wieczorem koncert, więc szukamy wzgórza, ma którym stoi ten XVII wieczny kościół. W kościele wisi obraz świętej patronki miasta, ozdobiony 600 diamentami i ogromną perłą. 

    Na placu przy kościele znajduje się ogromna scena, na której występuje czteroosobowy zespół, a na kamiennych schodach siedzi mnóstwo ludzi. Wśród widowni jest znany meksykański aktor, którego konferansjer wita i zaprasza chętnych do zdjęcia z przystojnym panem.  I znowu okazja do darmowej zabawy przy świetnej muzyce. Jak to w Meksyku

    Na placu przy kościele znajduje się ogromna scena, na której występuje czteroosobowy zespół, a na kamiennych schodach siedzi mnóstwo ludzi. Wśród widowni jest znany meksykański aktor, którego konferansjer wita i zaprasza chętnych do zdjęcia z przystojnym panem.  I znowu okazja do darmowej zabawy przy świetnej muzyce. Jak to w Meksyku

    Wśród widowni jest znany meksykański aktor, którego konferansjer wita i zaprasza chętnych do zdjęcia z przystojnym panem.  I znowu okazja do darmowej zabawy przy świetnej muzyce. Jak to w Meksyku.

    El Tule, Mitla i Hierve el Aqua

    Po śniadaniu w hotelu spotykamy miłą parę z Polski, która wykupiła tę samą wycieczkę, co my.  Trasa prowadzi najpierw do el Tule, gdzie rośnie drzewo o największym obwodzie pnia w obu Amerykach. Jest to rodzaj cyprysu, który  ma 58 m obwodu, 14 m średnicy i rośnie od ponad 2000 lat.  Dalej jedziemy do  wytwórni  kilimów tkanych ręcznie, gdzie wełna używana do produkcji jest farbowana  naturalnymi  farbami. Przechodzimy krótkie szkolenie, jak takie farby można w bardzo prosty sposób wykonać. Mijamy ogromne pola agawy, więc kolejnym przystankiem przed lunchem będzie  wytwórnia mezcalu, meksykańskiego bimbru z agawy. Nie żałują nam ilości do próbowania i teoretycznie już powinno mi się kręcić w głowie, bo jesteśmy przed lunchem. Więc chyba wódeczka do próbowania miała mniej procentów.

    Mezcal – narodowa wódka meksykańska o lekko słomkowym kolorze. Odmianą mezcalu najbardziej znaną poza granicami Meksyku jest tequila. W odróżnieniu od tequili mezcal nie jest destylatem sporządzonym ze sfermentowanego soku, lecz z całego rdzenia agawy. / Wikipedia/

    Po niezłym aperitif  zjedliśmy dobry lunch i dopiero teraz zaczęła się poważniejsza część wycieczki. Najpierw pojechaliśmy do Mitla, gdzie zachowały się oryginalne budowle z XII wieku, chociaż to miasto słynie głównie z kamiennych mozaik. Mitla była głównym ośrodkiem religijnym starożytnego miasta Zapoteków, zdominowanym przez wysoko postawionych kapłanów, do których należało wyrywanie serc żywym jeszcze ofiarom.

    Zapotekowie – grupa rdzennych mieszkańców Meksyku, zamieszkujących część obecnego stanu Oaxaca. Obecnie ich populacja liczy ok.400 tys. W czasach prekolumbijskich stworzyli jedną z trzech wielkich kultur mezoamerykańskich. Najważniejszym ośrodkiem tej kultury był Monte Alban.   Najbardziej znanym Zapotekiem był prezydent Meksyku Benito Juárez (1806-1872), zwolennik równych praw dla Indian, zmniejszenia wpływów kościoła, obrońca niepodległości Meksyku i bohater narodowy.

    Jadąc dalej na wschód dojeżdżamy do Hierve el Aqua, co oznacza „wrzące wody”. Jest to naturalny wodospad, na szczycie którego biją naturalne źródła. Woda, zawierająca duże ilości minerałów spływa do naturalnych zbiorników, tworząc stalaktyty. Z daleka wygląda to tak, jakby wodospad zamarzł. W tych naturalnych basenach, znajdujących się prawie na samym krańcu klifu, można się kąpać. Mieliśmy stroje kąpielowe, ale kolor wody niezbyt zachęcał do kąpieli, za to w pełni zadowoliła nas wspaniała panorama górskiego krajobrazu. Przewodnik wyjaśnił nam, że ten fenomen zawdzięczają plemieniu Zapoteków, którzy ryli kanały, aby mieć wodę do nawadniania pól. W ten sposób doprowadzili skałę do obecnego kształtu.

    W tych naturalnych basenach, znajdujących się prawie na samym krańcu klifu, można się kąpać. Mieliśmy stroje kąpielowe, ale kolor wody niezbyt zachęcał do kąpieli, za to w pełni zadowoliła nas wspaniała panorama górskiego krajobrazu. Przewodnik wyjaśnił nam, że ten fenomen zawdzięczają plemieniu Zapoteków, którzy ryli kanały, aby mieć wodę do nawadniania pól. W ten sposób doprowadzili skałę do obecnego kształtu.

    Późno wróciliśmy do hotelu, pozwoliliśmy wykąpać się w naszej łazience rodakom z wycieczki, co bardzo nie podobało się pani w recepcji, która uważała, że goście już wymeldowani nie mają wstępu do pokoi. Udaliśmy, że nie rozumiemy, odprowadziliśmy Polaków na dworzec autobusowy i przy okazji kupiliśmy bilety do Tehuatepec.

    Tehuatepec

    Przy śniadaniu odebraliśmy telefon od syna ze wspaniałą wiadomością, że ich córeczka Ania będzie miała siostrzyczkę albo braciszka. Dzisiaj Karolinka ma już cztery latka i obie są fantastyczne.

    Trasa z Oaxaca do Tehuatepec  prowadziła przez góry, więc przez większość trasy widoki były wspaniałe.  Na dworcu kupiliśmy od razu bilety do Tuxtla Gutiérres , pani w okienku poradziła nam hotel Sofia, w którym dostaliśmy duży, wygodny pokój z balkonikiem i widokiem na góry.

    W Tehuatepec  nie ma zabytków, ale obserwowanie życia  miasteczka, w którym nie ma tłumu  turystów, ale są dzieci wracające ze szkoły, ludzie na targu,  jest często o wiele ciekawsze. No i są kościoły z kolorowymi fasadami, a obok nich zawsze jakaś grupka plotkujących pań, dzieciaków, które zamiast dobranocki grają na gitarze i śpiewają. Takie zwykłe, spokojne życie w Meksyku. Warto czasami zatrzymać się w takich miejscach.

    Tuxla Gutiérres

    Tuxla Gutiérres to stolica stanu Chiapas, gdzie turyści zatrzymują się na nocleg, kiedy chcą zobaczyć wąwóz Sumidero, albo nie chcą jechać autobusem nocnym do San Cristobal. My chcemy i jedno i drugie. Ze znalezieniem hotelu nie ma problemu, więc zostawiamy bagaże i po lunchu wybieramy się na oglądanie stolicy stanu Chiapas. Mieszkamy w samym sercu miasta – blisko ogromnego placu, przy którym stoi nowoczesna katedra, a obok niej tablica upamiętniająca wizytę Jana Pawła II w 1990 roku.

    Przy głównej ulicy – jak na stolicę przystało,  znajduje się mnóstwo sklepów, ale na chodniku jest dodatkowo rząd ulicznych straganów. Tradycyjnie chcemy kupić wnuczkom sukienki, ale jak podajemy ich wiek, to pokazują nam sukieneczki o wiele za małe, bo Meksykanki są niskie. Udaje się kupić sukienkę dla najmłodszej Ani,  warszawianki, dla obu poznanianek, Zosi i Marysi, chcemy kupić równe, więc jeszcze trochę pochodzimy. W hotelu poradzono nam, żeby wieczorem pojechać do parku Madero, gdzie na dużej  scenie koncertowej codziennie gra jakiś zespół mariachi, a tequilę można kupić w pobliskim barze.

    Dzisiaj jest to kilkunastoosobowa orkiestra mariachi.  Wielu widzów siedzi na ławkach i krzesłach, ale jest też bardzo dużo tańczących par. I tak dzieje się codziennie z wyjątkiem niedzieli. Latynosi w Meksyku chcą, umieją się bawić i mają do tego okazję.

    Mariachi – rodzaj orkiestr popularnych w Meksyku. Typowi mariachi mają w swoim składzie skrzypce, różne rodzaje gitar, mandoliny i trąbki. Orkiestry liczą od 3 do 12 członków, w swoim repertuarze mają zarówno kompozycje współczesne, jak i meksykańską muzykę ludową. /Wikipedia/

    Chapas de Corzo i Wąwóz Sumidero

    Po śniadaniu zostawiamy główny bagaż w hotelu i zabierając tylko aparat fotograficzny jedziemy taxi collectivo do Chapas de Corzo – spokojnego miasteczka, gdzie znajduje się przystań łodzi wpływających do wąwozu Sumidero.

    Wsiadamy na lancha collectiva, która zabiera ok. 8 – 12 osób, zakładamy kamizelki i ruszamy. Przewodnik, będący jednocześnie sternikiem, szybko prowadzi łódź między stromymi ścianami wąwozu, wznoszącymi się na wysokość 1200 metrów. Podpływamy do miejsca, gdzie odpoczywają krokodyle. Już wydaje nam się, że te cielska w kolorze błota są sztuczne, położone jako atrakcja dla turystów, ale jak tylko zaczęliśmy je fotografować, ruszyły w kierunku wody. Lepiej więc szybko odpływać. Kolejny przystanek to wydrążona w skale grota, a w niej niewielki ołtarzyk z postacią Matki Boskiej. To może być tylko Señora de Guadalupe.  Na łodzi spotykamy dwie Polki, które wynajęły samochód, bo mają tylko dwa tygodnie  urlopu, a chcą jak najwięcej zobaczyć. Dopływamy do miejsca, gdzie ogromne mchy na ścianie ułożyły się w kształcie choinki. W porze deszczowej spływająca woda tworzy na nich niewielkie wodospady i wygląda to bajecznie.

    Na przystani znajdują się restauracje, wiec jemy lunch i wracamy na główny plac, skąd odchodzą collectivos. Mimo zachęty Indianek nie mamy czasu na zakupy i w towarzystwie młodzieży szkolnej wracamy do miasta. W recepcji  prosimy o zamówienie taksówki na dworzec. Kierowca jak słyszy, że nie mamy biletów do San Cristobal,  zamawia dwa przez radio taxi. I dla pewności prowadzi nas do kasy, gdzie bilety już na nas czekały. Więc zamiast stać w kolejce, mamy czas na kupno wody na podróż i za pół godziny jedziemy.

    San Cristobal de las Casas

    W San Cristobal de las Casas dworzec jest tak blisko starego miasta, że nie wsiadamy do taksówki, ale od razu szukamy hotelu, idąc główną ulicą w stronę starówki. Udaje nam się znaleźć przyjemny hotelik Posada de la media Luna, doskonale położony – blisko deptaku  z restauracjami, ale w zacisznej uliczce. Jest już dosyć późno, wszyscy są po obiedzie i relaksują się w piwnych pubach, ale udaje nam się zjeść dobrą rybkę. Pierwszy raz od czasu przyjazdu zakładamy wszystkie ciepłe ciuchy. San Cristobal jest położony na wysokości  2300 m n.p.m. i to się odczuwa.

    Wieczór kończymy w pubie z muzyką, potem spacer oświetlonymi ulicami i deptakami, zatrzymujemy się przed katedrą na ogromnym placu, gdzie wygrywają muzykanci a Indianki w barwnych strojach sprzedają swoje artesania  (wyroby ludowe). Wszystko to nadaje taki urok temu miasteczku, że wielu turystów uważa je za jeden z najprzyjemniejszych miejsc w Meksyku.

    San Juan Chamula

    Na śniadanie idziemy do restauracji, gdzie można dostać prawdziwy pan integral , nie tosty albo placki kukurydziane, tylko prawdziwy chleb. Potem jedziemy taxi collectivo  do San Juan Chamula – dawnej wioski indiańskiej, która w 1524 roku stawiła zdecydowany opór Hiszpanom. Dzisiaj jest to bardzo liczne skupisko Tzotzilów, wywodzących się prawdopodobnie z Majów, którzy powędrowali w góry po upadku ich cywilizacji. Misjonarze w XVI i XVII wieku zdołali nawrócić na katolicyzm dużą liczbę rdzennych mieszkańców Meksyku, ale w wielu regionach chrześcijaństwo jest nadal  bardzo powierzchowne i stopione ze starszymi wierzeniami. Wprawdzie objawienie Matki Bożej z Guadalupe w 1531 roku pomogło w zaakceptowaniu nowej religii, odbywające się tutaj unikalne obrzędy religijne dowodzą, że Indianie w dalszym ciągu czczą miejscowe bóstwa, albo stosują mieszaninę swojej wiary i wiary katolickiej. Mieszkańcy Chamuli wierzą, że Chrystus wstał z krzyża, aby stać się słońcem. Przy wjeździe do wioski stoi duży znak informujący, że fotografowanie wnętrza kościoła albo odprawianych gdziekolwiek rytuałów jest surowo zabronione.

    Opuszczamy taxi collectivo i ruszamy szeroką aleją w stronę placu targowego. Jak tylko się da, fotografujemy ludzi i ich straganiki. To wolno robić, chociaż niektórzy się zasłaniają. Trochę dalej od placu stoi nasz główny cel – kościół. Trzeba zapłacić za wejście i od razu każą nam schować aparat do plecaka! Nie ma mowy o żadnym fotografowaniu! Chodzimy więc po wnętrzu kościółka, podsłuchujemy przewodników, którzy opowiadają swoim grupom historię Chamuli, ale jak jedna z turystek próbowała malutkim aparatem uwiecznić wnętrze, natychmiast jakby z podziemi wyrósł pilnujący porządku Indianin i stanowczo kazał schować aparat do torby. Dla nas ten kościół to atrakcja turystyczna, dla nich świętość.

    Wnętrze kościoła robi wrażenie swoją prostotą – rzędy zapalonych świec, opary palonego kadzidła, podłoga wyłożona igłami sosny, na której siedzą, klęczą, a nawet leżą wierni. Na ścianach wiszą obrazy świętych, ale nie ma ławek, nie ma księdza, tutaj panują obrządki prekolumbijskie. Ten kościół jest nie tylko miejscem modlitwy. Jest rodzinka, która przyszła odpocząć po zakupach na targu. Inna żeby się spotkać, bo pewnie mieszkają daleko od siebie. Tutaj załatwia się interesy, omawia ważne sprawy rodzinne i wioskowe. Oczywiście są i tacy, którzy klęczą przed obrazami świętych i się modlą. Ale czy jest to „Zdrowaś Mario” albo „Ojcze Nasz”, tego nikt nie wie. I nikt nie odważy się zapytać.  Warto przyjechać do Chamuli pod koniec czerwca, kiedy obchodzone jest święto patrona, świętego Jana.

    Wychodzimy z kościoła i widzimy grupy Indian w plemiennych strojach. Na placu kobiety siedzą przy czarach z kadzidłem i nie wiadomo, czy się modlą, czy odprawiają swoje obrzędy. Ale chyba to drugie. Teoretycznie nie wolno ich fotografować, wiec szybko robimy fotki i zmykamy.

    Na targu jest różnie – niektóre Indianki zasłaniają się, inne uśmiechają, ale można zrobić dużo  ładnych zdjęć. Przyczepiły się do nas dzieciaki, bo daliśmy im cukierki. Chodzą do szkoły, więc kupiliśmy im zeszyty i ołówki. Ale nie można przesadzać z prezentami, bo stają się zachłanne. Przyjeżdża tutaj  wielu turystów i prawie każdy coś daje dzieciom. Niestety, starsi to często wykorzystują. Dlatego ostrożnie z tą dobrocią, zwłaszcza w takich miejscach.

    Po powrocie do San Cristobal idziemy zwiedzić kościół Santo Domingo. Wspaniała, barokowa fasada w kolorze różowym jest w nocy pięknie oświetlona. W tej chwili kościół jest zamknięty, ale działają liczne kramy, na których swoje wyroby sprzedają kobiety z plemienia Chamula. My właśnie wróciliśmy z ich wioski, więc kramami nie jesteśmy zainteresowani. Otwierają kościół, więc wchodzimy do wnętrza. Wnętrze – jak na barok przystało, ma dużo złoceń, jest bogato ozdobiona ambona, ale tylko fasada robi dobre wrażenie, więc idziemy dalej.

    Ruszamy w kierunku znanych schodów, prowadzących na wzgórze Cerro de San Cristobal. Znajduje się tu niewielki kościółek, ale główny cel wspinaczki to wspaniały widok na miasto. I tutaj żegnamy się z San Cristobal, bo jutro jedziemy do Palenque.

    Bilety do Palenque już mamy, więc spokojnie kupujemy kanapki na drogę i idziemy na dworzec autobusowy, zwiedzając po drodze kolejne kościoły.

    Przejazd do Palenque i zwiedzanie miasta Majów

    Trasa biegnie przez Villahermosa, więc jedziemy trochę dłużej, ale poradzono nam, że bezpieczniej jest  z niej skorzystać. Palenque okazuje się dosyć dużym miastem, a cierpliwość w poszukiwaniu noclegu opłaciła się. Znajdujemy hotel blisko centrum, ale nie przy głównej ulicy, co zapewniło spokój w nocy, a w dodatku można było zamówić śniadanie do pokoju. Zrobiło się późno, na szczęście trafiamy na dużą restaurację, w której gra zespół mariachi. Większość klientów stanowią miejscowi, co zapewnia świetną atmosferę.  

    Nie musimy się spieszyć, więc spokojnie jemy śniadanie i ruszamy do miejsca, skąd  odjeżdżają collectivos do ruin.

    Palenque było jednym z ważniejszych miast Majów w tzw. okresie klasycznym, a więc między 250 a 900 rokiem i stolicą potężnej dynastii, która rządziła na terenach obecnego stanu Chiapas i Tabasco. Największy jego rozkwit przypada na okres od połowy VII do końca VIII za panowania króla Pakala Wielkiego i jego syna, króla Kana Balama. Wśród ruin największą sensacją stała się tzw. Świątynia Inskrypcji, zbudowana na piramidzie schodkowej o wysokości 16 metrów, złożonej z 9 stopni.

    Podczas prac archeologicznych prowadzonych w latach 1942-1952 pod kierunkiem archeologa meksykańskiego Alberto Ruz Lhuillier, odkryto przejście do krypty grobowej, która została zbudowana  poniżej podstawy piramidy. Krypta o wymiarach 9x3m, i wysokości 6,6 m mieściła sarkofag ze szkieletem Pakala, zmarłego w 683 roku. Twarz władcy była przesłonięta maską wykonaną z zielonego jadeitu. Ściany sarkofagu pokrywają hieroglify z datą 633. Płyta wierzchnia sarkofagu pokryta była reliefem, wyobrażającym postać mężczyzny spoczywającego na masce boga ziemi i śmierci. Stąd przez wiele lat istniała teoria, że jest to szkielet przybysza z kosmosu. Obecnie sarkofag znajduje się w muzeum, zbudowanym przy wyjściu z terenu wykopalisk, a maska jadeitowa w Muzeum Antropologicznym w Meksyku DF. /Wikipedia/

    Teren wykopalisk, po którym możemy dzisiaj chodzić, to zaledwie 10% ogromnego kompleksu świątyń, pałaców, tarasów i innych konstrukcji, które stały tutaj w VII wieku. Wtedy sztukateria i płaskorzeźby były pokryte w większości czerwoną polichromią, więc możemy sobie wyobrazić, jak pięknie musiały wyglądać kontrastując z białym tynkiem i ciemnozielonymi liśćmi otaczającej dżungli. Niesamowita Templo de las Inscriptiones , Świątynia Inskrypcji, najwyższa i najznakomitsza w Palenque, jest motywem wielu reklam biur turystycznych.

    Tuż obok na platformie stoi Pałac, na który składają się budynki  z dziedzińcami, przejściami i tunelami. Czteropiętrowa wieża prawdopodobnie służyła jako obserwatorium. Ściany budowli pokryte są płytami ze sztukaterią, dziedzińce otaczają niskie mury, zdobione kamiennymi rzeźbami i hieroglifami.

    Robimy krótką przerwę na zakup pamiątki. Tutaj nie ma kramów, sprzedawcy nie są nachalni, więc spokojnie wybieramy kalendarz Majów, bo to będzie najlepsza pamiątka z Jukatanu.

    Kolejna grupa świątyń to Grupo de la Cruz, a w niej Świątynia Słońca z najlepiej zachowanym w Palenque dachem, Świątynia Krzyża i dwie inne. Na północ od pałacu znajduje się boisko do gry w pelote i grupa świątyń, nazwana Grupo Norte. W jednej ze świątyń mieszkał szalony hrabia de Waldeck.

    Jean Fredric Waldeck (1766-1875), francuski antykwariusz, kartograf i artysta, jest najbardziej znany z badań i dokumentowania starożytnej kultury Majów w Palenque i Uxmal. /Wikipedia/

    Wszystko, co oglądamy, zostało zbudowane bez użycia narzędzi metalowych, jucznych zwierząt czy koła. Staramy się wyobrazić budynki z szarego kamienia, pomalowane na jaskrawoczerwony kolor. Dla wielu turystów Palengue jest najważniejszym i najpiękniejszym miejscem cywilizacji Majów w Meksyku. My będziemy mogli o tym powiedzieć, jak opuścimy ten kraj. Na razie chodzimy po dżungli starając się obejrzeć wszystko, co zostało odkryte z ponoć 500 budowli Palenque.

    Idąc wzdłuż strumienia zagłębiamy się coraz bardziej w dżunglę. Jednym z ostatnich wykopalisk to kompleks łaźni i Świątynia Nietoperzy.  Teraz pozostaje nam wejść do muzeum i obejrzeć sarkofag króla Pakala oraz to, co udało się znaleźć podczas prac wykopaliskowych.

    Przed muzeum znajduje się przystanek minibusów do miasta. Ale to nie koniec atrakcji. Wieczorem idziemy na zocalo i trafiamy na festyn z okazji Dnia Miłości i Przyjaźni. Śliczne młode panienki w tradycyjnych, ludowych strojach zbierają datki na rzecz pomocy rodzinom. Można kupić ciasta i przekąski przygotowane przez mieszkańców, a cały dochód idzie na cele charytatywne. Oglądamy występ muzyków grających na ogromnych cymbałach i tańce zespołu dziewczęcego. Jutro jedziemy do Campeche.

    Ale to nie koniec atrakcji. Wieczorem idziemy na zocalo i trafiamy na festyn z okazji Dnia Miłości i Przyjaźni. Śliczne młode panienki w tradycyjnych, ludowych strojach zbierają datki na rzecz pomocy rodzinom. Można kupić ciasta i przekąski przygotowane przez mieszkańców, a cały dochód idzie na cele charytatywne. Oglądamy występ muzyków grających na ogromnych cymbałach i tańce zespołu dziewczęcego. Jutro jedziemy do Campeche.

    Jutro jedziemy do Campeche.

    Przez Campeche do Meridy

    W autobusie do Campeche zadecydowaliśmy,  że nie nocujemy tam, tylko zostawiamy na dworcu bagaże, zwiedzamy centro historico, a wieczorem jedziemy do Meridy.

    Miasteczko Campeche, położone nad zatoką Meksykańską, warte jest  zatrzymania się chociaż na parę  godzin. Po niszczycielskim ataku piratów w 1663 roku władze hiszpańskie otoczyły miasto 2,5 kilometrowym murem o grubości 2,5 metra. Dzisiaj ta część stanowi centrum historyczne, bo miasto rozrosło się mocno poza mury. Miejscowe władze postanowiły odnowić część historyczną, aby w ten sposób przyciągnąć turystów.

    Spacerujemy więc uliczkami i podziwiamy wspaniale odnowione kamienice i rezydencje, ale czegoś nam tutaj brakuje. Spotykamy turystów, są nawet duże grupy, ale nie ma atmosfery, z której słyną miasta meksykańskie. Jest za czysto, za porządnie, za cicho i cieszymy się, że tutaj nie nocujemy. Chyba dużo czasu upłynie, zanim Campeche dorówna Meridzie czy San Cristobal. Obiad zjedliśmy w chińskiej knajpie z bufetem.  Dużo i smacznie. Na końcu kawa i  piwko przed katedrą, no i taksówka na dworzec.

    Merida – miasto dumnych mieszkańców Jukatanu

    Do Meridy zajechaliśmy ok. 21. Okazało się,  z dworca do centrum historycznego jest tylko kilka przecznic, więc idziemy pieszo, licząc, że po drodze znajdziemy odpowiedni  hotel.

    Na pierwszy rzut oka miasto nie sprawia dobrego wrażenia, trochę pustawo na ulicach wprawdzie nie zaśmieconych, ale niezbyt czystych. W hotelu Los Arcos jest jeden pokój wolny, niezbyt duży, ale czyściutki, w nowo dobudowanej części na I piętrze, gdzie z dużego  patio widać oświetlone wieże katedry. Od razu idziemy na główny plac, co zajmuje nam 2 minuty i oglądamy niestety ostatnie 15 minut pokazu  „tańca ludowego” Indian Jukatanu. Siadamy więc pod arkadami, żeby zjeść coś drobnego i odreagować dzień. Szkoda nam Campeche, ale tutaj czuje się prawdziwy Meksyk.

    Zwiedzanie Meridy zaczynamy na Plaza Mayor, czyli głównym placu w centrum miasta, przy którym znajdują się najważniejsze budynki Meridy. Katedra została wzniesiona w XVI wieku  w miejscu dawnej świątyni Majów. Po południowej stronie katedry, w dawnym pałacu arcybiskupim mieści się Macay, Muzeum Sztuki Współczesnej. Naprzeciw katedry znajduje się Palacio Municipal, Pałac Miejski, zwieńczony wieżą zegarową.  Zbudowany w 1542 roku, dwukrotnie przebudowywany. W każdy poniedziałek organizowane są pokazy tańców jukatańskich, których końcową część mogliśmy wczoraj zobaczyć. W Meridzie codziennie odbywają się w różnych częściach miasta darmowe koncerty, trzeba tylko w informacji turystycznej poprosić o ich wykaz.

    Zwiedzanie miasta jest ułatwione przez numerację ulic. Ruszamy ulicą 60, żeby odpocząć w parku Hidalgo i wypić kawę w pobliskiej restauracji.  Tuż obok znajduje się kościół Iglesia de Jesus, zbudowany przez jezuitów w 1618 roku. Założyli tu szkoły, z których później został utworzony Uniwersytet Jukatański. Naprzeciw kościoła znajduje się niewielki Park Matki. Nowoczesna figura Madonny z Dzieciątkiem jest kopią dzieła Lenoira stojącego w Ogrodzie Luksemburskim w Paryżu.

    Na północ od parku wznosi się ogromny teatr Teatro Peon Contreras, zbudowany na początku XX wieku, a naprzeciwko znajduje się wejście do głównego budynku uniwersytetu. Młodzież na Jukatanie przez wieki była kształcona przez jezuitów. Nowoczesny uniwersytet powstał dopiero w XIX wieku.

    Ruszamy dalej w kierunku alei Paseo de Montejo, mijając po drodze kościoły Santa Lucia i Santa Ana. W parku de Santa Ana przypatrujemy się mężczyznom, grającymi pieniędzmi – coś w rodzaju naszego „cymbergaja”.

    Paseo de Montejo jest szerokim bulwarem w europejskim stylu, wzorowanym na paryskich Polach Elizejskich. Może dlatego Merida została nazwana Paryżem Nowego Świata.

    Półwysep Jukatan zawsze uważał się za obszar odrębny od Meksyku, a jego bogaci mieszkańcy utrzymywali dobre stosunki społeczne i handlowe z Europą.  Stamtąd też czerpali wzorce do budowy swoich rezydencji.

    Spacerujemy więc tym bulwarem i dochodzimy do Pomnika Narodu.  Wspaniały budynek, w którym mieści się Muzeum Antropologiczne oglądamy już tylko z zewnątrz, ponieważ podstawowe wiadomości o cywilizacji  Majów poznaliśmy w stolicy.  Teraz już koniecznie przerwa na spóźniony lunch. Trafiamy na Italian Restaurant i tak pysznego makaronu ze sosem „quarto formaggi”  nie powstydziliby się sami Włosi.

    Wracamy na zocalo, ale idziemy jeszcze zwiedzić Casa de Montejo. Dom ten, zwanym z czasem pałacem rodziny Montejo, wzniesiono dla zdobywcy Meridy, Francisca Montejo Młodszego. Dzisiaj mieści się tutaj oddział banku Banamex, ale można zwiedzić bogate wnętrza, w których mieszkała ta rodzina od 1549 roku do lat 70 XX wieku.

    Wieczorem do godziny 20 można wejść do Pałacu Rządowego, stojącego po północnej stronie Plaza Mayor. Ogromne freski historyczne malowane przez lokalnego artystę przez 20 lat nie są wybitnym dziełem, ale w żywych kolorach obrazują symboliczną historię Majów i ich spotkanie z Hiszpanami. W informacji turystycznej poinformowali nas o koncercie, który dzisiaj odbywa się na Plaza Domingo. Udaje nam się dotrzeć do placu trochę wcześniej, żeby zjeść kolację – tym razem typowo meksykańską.

    Zaczął się koncert i zaczęła się zabawa! Natychmiast cały plac przed orkiestrą zapełnił się tańczącymi parami. I jak tu nie kochać Meksyk!

    Poznajemy bardzo miłą osobę – panią doktor weterynarii, specjalizującą się w ochronie pszczół. Opowiedziała nam o ludziach Jukatanu – jacy są hermetyczni, dumni i niezależni. Pochodzi  z Meksyku i tutaj czuje się obca. Zapisała się na kurs języka Majów, żeby lepiej  poznać ich kulturę i w ten sposób zostać zaakceptowana przez ludzi Jukatanu. Przytoczyła nam kilka słów, ale ich powtórzenie jest bardzo trudne. Proponowała wspólny wyjazd do wiosek Majów, ale jesteśmy ostrożni w takich ulicznych kontaktach. To jest jednak Meksyk.

    Zachwala deser wynaleziony przez  miejscowego kucharza – naleśnik wypełniony żółtym serem holenderskim. Nie chciałam być niemiła, więc pochwaliłam, ale ten zestaw nie przypadł mi do gustu.  Słodki i chrupiący naleśnik – przypominał rurkę z kremem, tylko ten żółty ser nie pasował.

    Uxmal

    Dzisiaj robimy sobie „wycieczkę za miasto”. Idziemy na dworzec  firmy Tapo, i kupujemy bilety powrotne do Uxmal.

    Uxmal (czyt. Uszmal), zamieszkałe między 600 – 900 rokiem n.e., zbudowano w stylu Puuc, charakteryzującym się doskonałymi  proporcjami. Pozostaje tajemnicą, jak mogła tutaj żyć duża społeczność, ponieważ w tym regionie było bardzo mało wody. Widocznie Majowi mieli ogromne cysterny. Wielkie znaczenie miał więc bóg deszczu Chac. Obraz tego boga jest w Uxmalu wszędzie widoczny. Około roku 900 miasto zostało opuszczone, prawdopodobnie ze względu na braki wody.

    Na teren wykopalisk wchodzimy przez nowoczesny budynek Unidad Uxmal. Od razu jesteśmy oszołomieni ogromem piramidy Wieszcza albo Wróża. Wysoka na 39 metrów piramida została zbudowana na owalnej podstawie. Po zachodniej stronie znajduje się Dom Kapłanek, zwany też Domem Mniszek. Mieści 74 komnaty i mógł być akademią wojskową, szkołą królewską albo kompleksem pałacowym. Fasada Pałacu Gubernatora o długości prawie 100 metrów to najwspanialsza budowla w Uxmalu. Sąsiadująca z pałacem 32 metrowa Wielka Piramida została odrestaurowana od zachodniej strony. Można na nią wejść, ale jest to wyczyn tylko dla osób nie mających lęku przestrzeni, bo zejście jest karkołomne. Najlepiej robić to tyłem i w żadnym  wypadku nie spoglądać za siebie.

    Boisko do rytualnej gry w piłkę, czyli  juego de pelota nie jest duże, ale wyobrażamy sobie Majów, jak biodrami, udami albo łokciami podrzucają kauczukową piłkę, ważącą nawet 3 kg tak, aby przerzucić ją przez kamienną obręcz, umocowaną na ścianie około 2-3 metry nad ziemią. Najlepiej zachowane boisko do gry w pelota zobaczymy w Chitchen Itza.

    Uxmal  robi się coraz bardziej popularny, ale zwiedzających na razie nie ma dużo , więc też nie ma kramów na terenie ruin. Mając bilety powrotne czekamy spokojnie na autobus, ale w sezonie może z tym być problem. Nie docierają tutaj „collectivos” i podejrzewamy, że to jakaś zmowa mafii taksówkarskiej, żeby ich wynajmować. Po powrocie kupujemy bilety do Chitchen Itza i dalej do Playa del Carmen. W Chitchen będziemy mieć parę godzin czasu na zwiedzanie, bagaże zostawia się w przechowalni, za którą nie trzeba płacić, ale nie zaszkodzi dać pilnującemu jakiegoś „tipa”.

    Chichén Itza

    Z Meridy do Chichén Itzá jedziemy godzinę. Zostawiamy główne bagaże w przechowalni, kupujemy bilety wstępu (240 peso, ok. 43 zł) i wchodzimy na teren dawnego miasta Majów.

    Pierwsze wrażenie nie jest pozytywne, bo czujemy się jak na mercado de artesania. Wzdłuż wszystkich alejek dziesiątki kramów. No i tysiące odwiedzających. Byłam tutaj ponad 30 lat temu i muszę przyznać że to, co komercja zrobiła z tego miejsca, jest żałosne. Tym bardziej, że wczoraj byliśmy w Uxmal, gdzie kilka skromnych straganów znajdowało się przed wejściem do strefy archeologicznej.

    Ale to miejsce jest szczególne. Najsławniejsze i najlepiej zrekonstruowane. W dodatku łatwo dostępne jako jednodniowa wycieczka dla wszystkich, odpoczywających nad morzem Karaibskim w coraz słynniejszym kurorcie Cancun. Amerykanie przylatują tam czasami tylko na kilka dni.

    Chichen Itza zostało zbudowane przez Majów około roku 450, ale w IX wieku opuszczone z niewyjaśnionych powodów. W X wieku przybyli tutaj Toltekowie, którzy przenosili się na niziny ze swej wyżynnej stolicy w Tuli. Kultura Tolteków połączyła się z kulturą Majów, wnosząc kult Quetzalcoatla (w języku Majów Kukulkan), czyli pierzastego węża. W całym mieście spotyka się zatem wizerunki Chaca, boga deszczu Majów i Quetzalcoatla, węża z piórami ptaka kwezala, który był uważany za Współtwórcę Świata i czczony m.in.  przez Tolteków, mieszkańców Teotihuacan, Zapoteków, dalekich Majów.

    Nad całym terenem góruje świątynia Kukulcana, którą Hiszpanie nazwali El Castillo, czyli Zamek. Piramida robi wrażenie tym bardziej, że jest dowodem ogromnej wiedzy Majów o astronomii i ich umiejętności pomiaru czasu. Usytuowana została dokładnie na przecięciu czterech stron świata. Cztery ciągi schodów mają po 91 stopni,  co po zsumowaniu z platformą na szczycie daje liczbę 365. Po każdej stronie piramidy 52 płyty przedstawiają 52 letni cykl kosmiczny. Wierzono, że wraz z końcem cyklu czas się kończył i zaczynał na nowo. W dniach „przesilenia” wiosennego i jesiennego, czyli zrównania dnia z nocą, 21 marca i 21 września na ścianie północnych schodów światło i cień tworzą efekt pełzającego węża. Zjawisko to trwa 3 godziny i 22 minuty. Na ten spektakl przyjeżdżają tysiące ludzi z całego świata.

    Grupo de las Mil Columnas – Kompleks kilku świątyń, na froncie leżał tu kiedyś posąg boga deszczu Chaca, który teraz znajduje się w muzeum w Meksyku DF. Obserwatorium astronomiczne, nazwane El Caracol, czyli Ślimak, ze względu na spiralne schody, ma okna w kopule rozmieszczone zgodnie z kolejnością pojawiania się pewnych gwiazd na niebie. Z tego miejsca kapłani ogłaszali właściwy czas na odprawianie obrzędów religijnych, świętowanie, siewy i żniwa.

    Gra w pelote i Cenote Sagrado

    Na terenie Chichen Itza znajduje się największe boisko do gry w pelote na terenie Meksyku i najlepiej zachowane. Było ich tutaj osiem,  co wskazuje, jak ważne były rozgrywane tutaj mecze, stanowiące pewien rodzaj obrzędu. Zwyciężali ci, którzy pierwsi zdołali przerzucić ciężką kauczukową piłkę przez kamienną obręcz. Odbijanie ręką było zakazane.  Z czasem modyfikowano zasady i wprowadzano np. kije do odbijania piłki. Drużyna, która przegrała, była składana w ofierze.

    Innym ważnym obiektem rytualnym jest Cenote Sagrado – Święta Studnia, mieszkanie boga deszczu Chaca. Cenotes, naturalne studnie kresowe utworzone w skale wapiennej były podstawowym źródłem wody dla Majów. Duże miasta budowano wokół takich studni. Niektóre pełniły rolę rytualną, o czym świadczą wydobyte z głębin posągi, cenne ozdoby z nefrytu i złota, a także ludzkie kości. W głębinach Świętej Studni w Chichen  Itza  80% kości pochodziło od dzieci w wieku 3-11 lat.

    W XV wieku miasto zostało opuszczone. Około 1900 roku Edward Thompson, profesor Harvardu, kupił hacjendę, na terenie której znajdowało się Chichen Itza. I tak doszło do odkrycia tego największego na Jukatanie miasta Majów.

    Playa del Carmen

    Późnym popołudniem ruszamy dalej, do Playa del Carmen, miejscowości położonej 50 km na południe od Cancun. Zajeżdżamy dosyć późno, bo okazało się, że trzeba przestawić zegarki o jedną godzinę do przodu. Ale terminal autobusowy jest  parę metrów  od głównego deptaka  i bardzo szybko znajdujemy przyzwoity hotelik za połowę ceny proponowanej przez booking. com. Zostawiamy więc bagaże i idziemy w ten amerykański kurort. Spotykamy dwóch młodych panów z Polski, którzy przylecieli prosto do Cancun i nie będą jeździć po Meksyku, bo im powiedziano, że jest niebezpiecznie. Pojadą najwyżej do Chitchen Itza i to z wycieczką. Więc opowiedzieliśmy im, jaką my zrobiliśmy trasę.

    Ale tutaj przyjechaliśmy żeby trochę odpocząć.  Wynajęcie dwóch łóżek plażowych z parasolem to koszt 100 peso. Zaobrączkowali nas, żebyśmy mieli wolny dostęp do toalet. Parasol po paru godzinach nie był potrzebny, bo słońce często zasłaniały chmury. Woda ciepła, ale jakoś niezbyt zachęcała do kąpieli, a we wodzie najwięcej było chętnych do nauki nurkowania.

    Późnym popołudniem poszliśmy zwiedzić tę zachwalaną miejscowość.  Połaziliśmy po deptaku  pełnym drogich knajp i zarozumiałych kelnerów. Jedynie mariachi byli bardziej elegancko ubrani i mieli kapelusze.

    Makaron w sosie quarto formaggi we włoskiej knajpie w niczym nie przypominał tego z Meridy, za to był dwa razy droższy. Postanowiliśmy ruszyć dalej, do Tulum.

    Tulum - letnia rezydencja Majów

    Tulum od razu zrobiło miłe wrażenie, chociaż to małe miasteczko i bez  ciekawej architektury. Szybko znalazłam wolny pokój w hotelu Rosa. Zrobiło się popołudnie, więc postanowiliśmy pojechać do strefy archeologicznej Majów. W Meksyku piramidy przede wszystkim.

    Rezydencja Majów w Tulum jest bardzo skromna w sensie zachowanych ruin, ale tak pięknie położona na cyplu nad morzem Karaibskim, że zwiedza się ją właśnie dla tego położenia. Cudowny widok na zatokę, w której woda mieni się kolorem szmaragdów i turkusów. Majowie wiedzieli, gdzie zbudować dla siebie letnią rezydencję.

     Dochodzimy do plaży, w knajpce zamawiamy lunch, nagle zaczyna kropić.  Stoliki były pod gołym niebem, ale kelner zachowuje się elegancko i anuluje zamówienie. Idziemy wzdłuż plaży, przestaje padać, więc jemy w kolejnej restauracji. Pogoda nie zachęca do kąpieli, więc postanawiamy przyjechać tutaj jutro, bo kelnerka zapewnia,  że pogoda się zmieni.

    Wieczorem idziemy do restauracji, w której klientami są głównie tubylcy. W jednym dniu mamy piramidy, tequilę i zespół mariachi. Dobra muzyka, niezły trunek, miła kelnerka, smaczna arrachera (rodzaj steku meksykańskiego). Na zakończenie wieczoru idziemy do ogromnego parku rozrywki z wieloma atrakcjami, oglądanie których powoduje zawrót głowy. Zamiast karuzeli wybieramy świeże churrizo (rodzaj chruścików smażonych w głębokim oleju).

    Playa Paraiso – Rajska plaża

    Rano idę po świeżo wyciskane soki z pomarańczy i do informacji turystycznej, która niestety jest zamknięta. Na śniadanie wybieram malutką knajpkę śniadaniową, ale jajecznica z meksykańskim szpinakiem nie bardzo smakuje Andrzejowi. Pakujemy plecak i taksówką jedziemy na Playa Paraiso.  Wynajmujemy duże łóżko plażowe z parasolem, stoliczkiem za 200 peso i … do wody. Niestety – przyzwyczajeni do 30 stopni w Azji tutaj jest zimno  -„ tylko” 22 stopnie.  Ale woda czyściuteńka, turkusowa, piasek jak w Łebie, płytkie wejście – o to nam chodziło. Zaczyna się trochę chmurzyć, po południu jest już więcej słońca. W hotelu okazało się, że tutaj nawet chmury opalają.

    Na kolację trafiamy do miłej restauracji,  w której gra zespół mariachi, chociaż bez garniturków i pięknych kapeluszy.  Wszystkie stoliki są zajęte, ale akurat pewna para odlicza pieniądze, więc  grzecznie pytam, czy będzie wolny stolik. Pytają, czy pochodzę z Wisconsin, bo taki mam akcent. Zarozumiali Amerykanie myślą, że tylko oni przyjeżdżają do Meksyku!

    Plaża, morze, piramidy, tequila i mariachi

    Dzisiaj już od rana jest dużo słońca, więc powtórka wczorajszego dnia: taxi, plaża, lunch, kąpiel, kolacja, tequila w tej samej knajpie. I może powinniśmy zostać jeszcze parę dni, ale dzwonimy do naszych przyjaciół w Antiqua Gwatemala, a oni już chłodzą szampan na nasze powitanie.

    W informacji turystycznej nie wiedzą, jak dostać się z Meksyku do Belize i dalej do Gwatemali. Więc kupujemy bilety do Chetumal na pierwszy autobus o 8:30 i idziemy „na żywioł”.

    Chetumal

    W Chetumal na dworcu autobusowym znajduje się informacja turystyczna, która załatwia nie tylko transport do Flores w Gwatemali, ale i hotel w Chetumal. Dzwonimy więc do przyjaciół w Antiqua, że za dwa dni będziemy. Idziemy zobaczyć miasto – szerokie bulwary, mnóstwo sklepów, ale mało restauracji – przynajmniej przy głównej ulicy. Na  szczęście znajdujemy knajpkę z pieczonymi kurczakami, potem zakupy ciuszków dla wnuczek a kolację jemy w hotelu.

    Przez Belize do Flores

    Punktualnie przyjeżdża po nas taksówka i zabiera do biura organizującego przejazdy. Do granicy z Belize jest blisko, odprawa idzie bardzo sprawnie. Musieliśmy oczywiście zabrać nasze bagaże i przejść z nimi przez granicę. We wszystkich krajach Ameryki Środkowej wizy są niepotrzebne, co bardzo ułatwia podróżowanie. No i wszędzie mówią po hiszpańsku, tylko w Belize językiem urzędowym jest angielski.

    To, co oglądamy po drodze, wygląda niezbyt ciekawie, a już stolica Belize to jeden bałagan. Plaże są piękne, turystów przyciąga też nurkowanie na rafie koralowej. Do dzisiaj mam ogromną muszlę, wyłowioną podczas snorkelingu 30 lat temu (wtedy jeszcze na Okęciu tak mocno nie sprawdzali, albo miałam szczęście). W stolicy zmieniamy autobus, jest mniej pasażerów, więc zapowiada się wygodniejsza jazda, ale o wiele dłuższa. Po paru godzinach krajobraz staje się ciekawszy.  Widać, że zbliżamy się  do Gwatemali. Wreszcie Flores – miasteczko na wyspie połączonej z lądem cieniutkim pomostem lądowym.

    Siadamy w klimatycznej kawiarence i nagle robi nam się bardzo smutno, że opuściliśmy ten wspaniały kraj, jego piramidy, mariachi, tylko tequilę zabraliśmy ze sobą. Ale czeka nas kolejna przygoda, kolorowa Gwatemala i szampan u przyjaciół.

    Opowieść o kraju, , który został nazwany „eterna primavera” ,czyli „wieczna wiosna” – w innym wpisie.

    Dla uzupełnienia Bloga zapraszamy do Galerii zdjęć.

    Zostaw komentarz

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    Scroll to Top