Mali kraj Dogonów - październik 2011
W środkowej części Mali, w rejonie Mopti, na ogromnym płaskowyżu wzdłuż uskoku Bandiagara znajdują się wioski Dogonów. Ten rolniczy lud, żyjący głównie z uprawy prosa, jest uznany za najbardziej fascynującą grupę plemienno-religijną Afryki. Ich niesamowite domy budowane są z gliny, a okrągłe spichlerze kryte słomą przypominają domki z dziecięcych bajek. Nikt nie wyjeżdża z Mali bez rzeźby przedstawiającej drzwi Dogonów.
Mali kraj Dogonów - przybyszów z Syriusza
Spis treści
Nasza trasa w Mali
Mali – siódmy co do wielkości kraj Afryki, oparł się inwazji kultury XX wieku, zachowując własne obyczaje, styl życia i oryginalne wierzenia. Prawdziwą perełką jest Kraj Dogonów, obszar w rejonie Mopti. Plemię Dogonów żyje w unikatowych wioskach z chatami z gliny, krytych strzechą. Wioski rozłożone są na odcinku 150 km wzdłuż uskoku Bandiagara. Pierwotnie ten teren zamieszkiwał w jaskiniach i grotach tajemniczy lud Tellem do chwili, kiedy około roku 1500 zjawili się Dogonowie.
Dogonowie zostali uznani za najbardziej fascynującą grupę plemienno-religijną Afryki ze względu na ich interesującą kosmogonię i rozbudowaną wiedzę astronomiczną. Będąc animistami, wierzą w niebiańską istotę Amma, która stworzyła jajo świata. Składało się z czterech elementów: wody, ziemi, powietrza i żelaza. Kiedy jajo drgnęło siedmiokrotnie, powstał wszechświat i wyłonił się Wielki Nommo, czyli duch stwórcy, potem jego żeńska połowa, a następnie trzy pary Nommo, które stworzyły niebo i ziemię, pory roku, dnie i noce. Ludzie, synowie Ammy-Nommo, protoplaści Dogonów, przybyli na ziemię z planety układu Syriusza.
Dzisiaj piesza wędrówka między wioskami Dogonów stanowi niezapomniane przeżycie dla tych, którzy chcą zobaczyć prawdziwe oblicze Afryki Zachodniej – ludzi przyjaznych, szczęśliwych, chociaż żyjących w prymitywnych warunkach. Widok kobiety opasanej chustą, z której wystają nóżki malutkiego dziecka, z 20 kilogramowym ciężarem na głowie i nierzadko w ciąży jest powszechna.
W 40 stopniowym upale udają się 20 km na targ. Dzieci przed pójściem do szkoły noszą w ogromnych baniakach wodę – nierzadko ostro pod górę. Woda jest tutaj tylko w studniach i wioska ma szczęście, jeżeli takowa znajduje się blisko ich domostw. Tak więc turysta z namaszczeniem używa jej pod prysznicem, bowiem jest ona na pewno niesiona dziesiątki a może setki metrów.
Wioski Dogonów z charakterystycznymi okrągłymi chatkami pokrytymi strzechą przypominają ilustracje baśni dla dzieci. Pot wylany podczas trekkingu między wioskami często w 40 stopniowym upale to wyraz szacunku dla tej wspaniałej kultury. Przyjeżdżający tutaj marzą o spaniu na dachach domów, trekkingu między wioskami i spotkaniu autentycznych członków plemienia.
Kraj Dogonów
Do krainy zamieszkałej przez lud Dogonów, przybyszów z planety układu Syriusza, nasza ośmioosobowa grupka pań z malijskim przewodnikiem udała się z Hombori. Niewielkie miasteczko przyciąga chętnych na wspinaczkę w górach Hombori. Najciekawszy szczyt to Ręka Fatimy, przypominający twarz kobiety i jej dłoń. Jadąc w kierunku zachodnim docieramy do ogromnego płaskowyżu, nad którym zawieszony jest uskok Bandiagara. Wzdłuż tego uskoku leżą wioski tajemniczego ludu Dogonów, który chce zachować swoje obyczaje i w XXI wieku w dalszym ciągu kobiety trą zboże na mąkę. Zatrzymujemy się w hotelu w miasteczku Bandiagara i cieszymy się, że jest duży basen. Ale woda jest tak ciepła, że pływanie nie daje oczekiwanej ochłody. Październik to stanowczo za wcześnie na podróż do Mali.
Z Hombori do Sanghi
Ruszamy w kierunku Sanghi, do hoteliku budowanego przez naszego malijskiego przewodnika. Razem z żoną, Polką, przywożą z Europy słoneczne panele, żeby mieć prąd. Dostajemy pokoje – są tam tylko łóżka i półka na bagaże, ale to nam wystarczy. Najważniejsze, że jest toaleta i są prysznice. Ale jak widziałyśmy, że kobiety wnoszą ogromne baniaki z wodą na dach, żebyśmy mogły wziąć prysznic, każda oszczędzała wodę jak tylko to było możliwe. Do Afryki nie zabiera się płynów pod prysznic tylko mydło, które mniej się pieni. Nie jest to przygoda dla wygodnych kobietek, które wożą na wakacje ogromne kosmetyczki. Mydło, trochę szamponu, pasta i szczoteczka do zębów, a przede wszystkim krem z największym filtrem, bo można po powrocie stracić masę pieniędzy na „rewaloryzację” buzi. Od razu biorę materac, śpiwór i robię sobie legowisko na dachu. Kolację jemy przy skąpym świetle, ale za to jest cudownie klimatycznie. Dawid prowadzi coś w rodzaju skromnego „pubu” dla mieszkańców wioski, więc można kupić piwo. A coś mocniejszego każda jeszcze ma w swoich zapasach. To zdecydowanie bardziej przydatne niż balsamy do ciała.
Szykujemy rzeczy na jutrzejszy trekking po wioskach, bo wychodzimy wcześnie rano. Październik jest jeszcze bardzo upalny , więc odpowiednie nakrycie głowy, krem z wysokim filtrem i okulary słoneczne to taki niezbędnik podczas trekkingu. Do tego duża butelka wody.
Niektóre dziewczyny biorą Malarone, tabletki na malarię. Tak naprawdę one nie zabezpieczają przed chorobą, mogą jedynie złagodzić efekty. Ale bardzo niszczą wątrobę, więc jak ktoś regularnie przebywa w miejscach malarycznych, nie bierze tabletek. Jadąc sporadycznie do takich miejsc można łykać jakieś proszki, ale lepiej wybrać inne sposoby zabezpieczenia: wyjazd w porze suchej, spanie pod moskitierą, noszenie długich spodni i bluz z długimi rękawami, wreszcie używanie sprayów przeciwko komarom. Można je kupić w sklepach ze sprzętem turystycznym.
Trekking do wiosek Dogonów
Wyruszamy wcześnie rano i zaraz po opuszczeniu wioski spotykamy wróżbitę, który z odcisków stopy lisa przepowiada przyszłość, płeć dziecka, itd. Dawid wita go najpierw pytaniem o jego zdrowie, potem pyta o jego żonę, dzieci, sąsiadów, krewnych itd. I tak będzie zawsze – z każdym napotkanym znajomym (oczywiście mężczyzną) będą wypowiadać te formułki na powitanie. Oczywiście w swoim języku. Spotykamy kobiety niosące ogromne kosze na targ. Dawid od razu kupuje kilka a panie zaniosą mu towar do domu.
Idziemy wśród poletek, na których Dogonowie sadzą cebulę, paprykę i inne warzywa. Podlewają bardzo skąpo, bo wodę tutaj trzeba bardzo oszczędzać. Podziwiamy kobiety, które często z dzieckiem na plecach wykonują prace na polu lub piorą rzeczy. Są zawsze uśmiechnięte, nie garbią się i mimo ciężkiej pracy nie mają problemów z kręgosłupami.
Dochodzimy do pierwszej wioski i witamy śmieszne domki, jak na obrazkach w bajce o babie Jadze.
Od razu przybiegają dzieciaki, ciekawe turystów, ale nie nachalne. Witamy się z „głową” wioski, a Dawid powtarza swoją mantrę powitalną. Pokazuje nam miejsce spotkań starszyzny, zwane toguna. Tutaj, pod słomianym dachem podejmuje się najważniejsze sprawy dotyczące całej społeczności. Dach jest bardzo nisko, żeby zmusić rozmówców do siedzenia i zapobiec ewentualnej chęci użycia przemocy, gdy dyskusja zrobi się zbyt zażarta.
Dogonowie żyją bardzo społecznie. Każda rodzina ma swoje poletko, które uprawia, swoją „kupkę” drewna do palenia, żeby ugotować strawę. Prądu nie ma w wioskach, ale już coraz częściej spotyka się Dogonów z komórkami. Od rana kobiety przesiewają ziarno, żeby oddzielić plewy, potem je tłuką na mąkę i pieką placki.
Czasami robią to małe dziewczynki, ale mężczyzn przy takiej pracy nie widać. Idziemy dalej i wchodzimy na punkt widokowy, skąd widać kolejną wioskę, tym razem jakby przyklejoną do zbocza góry. Domy z gliny i okrągłe spichlerze kryte strzechą, kobiety tłuką ziarno na mąkę, a mężczyźni siedzą i plotkują lub zajmują się pracą artystyczną. Można pozazdrościć wspaniale rzeźbionych drzwi, ram okiennych i masek.
Dochodzimy do hoteliku, gdzie możemy się trochę odświeżyć, zjeść lunch i odpocząć. Ostre słońce dało nam nieźle we znaki, więc czekamy na późne popołudnie i wtedy idziemy na spacer po wiosce.
Okrągłe domki kryte słomą służą jako spichlerze albo zastępują szafy, gdzie gromadzony jest cały dobytek. Chyba nie ma tego wiele, bo dzieci rzadko ubrane są „od stóp do głów”. Albo brakuje spodenek, albo bluzeczki. A i te ubranka są przywożone przez turystów, którzy przed wyjazdem do takich krajów przeglądają swoje szafy i wywożą co tylko się da. Lepsze to niż wyrzucanie na śmietnik. A w biednych krajach Afryki wszystko się przyda. Spiżarnie służą do gromadzenia zapasów wyprodukowanych na poletkach. Po kolacji wszystkie idziemy spać na dach.
Wioska Telemów
Wstajemy bardzo wcześnie, żeby wyjść o 5.30. Dzisiaj idziemy do wioski Telemów. Przybyli tutaj w XI wieku i osiedlili się wysoko w grotach skał. Było to plemię myśliwych i zbieraczy. Ich ziemie były porośnięte puszczą, więc zwierzyny mieli pod dostatkiem. A mieszkając wysoko w górach chronili się przed ewentualnym atakiem dzikiej zwierzyny. Do swoich „mieszkań” dostawali się przy pomocy sznurów, potem drabin. Słynne drabiny Dogonów, zrobione z jednego pnia drzewa były przeciągane z piętra na piętro.
Dzisiaj mieszkają tam w dalszym ciągu, a dzieci do szkoły muszą codziennie wędrować po stromych ścieżkach wśród kamieni. Wdrapujemy się na wysoki klif – kobiety ciągle noszą wodę – czasami jest to 20 kg na głowie, a na plecach często dziecko przywiązane chustą. Rzeźbione figurki bożków mają ich chronić przed niebezpieczeństwem. Do domów wstawiali często pięknie rzeźbione drzwi. Stały się symbolem kraju Dogonów i chyba nie ma turysty, który nie kupiłby takich drzwi na pamiątek. Oczywiście wystruganych przez tutejszych artystów.
Wchodzimy do mieszkania kapłana. Nie wolno nam robić zdjęć, więc tylko możemy oglądać i zapamiętać. A niewiele jest tutaj: naczynia na zboże, wodę, parę kur, koza, trochę ubrań. Na ścianach przed wejściem wiszą eksponaty używane w obrzędach religijnych.
Dawid pokazuje nam studnię na wodę, którą ufundowała pewna organizacja charytatywna. Zdarza się, że bogaci turyści też organizują pomoc dla tego niesamowitego ludu.
Zaczynamy schodzić inną drogą – najpierw w dół do wąwozu przypominającego nasz Szczeliniec, potem wdrapujemy się na inną ścieżkę. Przy kolejnym zejściu niespodzianka – autentyczny bar, prowadzony dla turystów. Mają tylko Colę, ale to i tak luksus wypić coś zimnego w takim miejscu.
Pokazują nam nawisy skalne, w których chowają zmarłych. Brak ziemi pod uprawę powoduje, że cmentarzem w wioskach Dogonów są nisze skalne, określane nazwą kommo, do których wrzucają owinięte ciała. Często ciała muszą umieszczać bardzo wysoko. Po tym obrządku ktoś z członków rodziny przychodzi karmić duchy zmarłych.
Z wizytą u rzeźbiarza Youssouf Dara
Schodzimy już na płaskowyż do kolejnej wioski, w której mieszka i tworzy rzeźbiarz Youssouf Dara.
Dara został zaproszony do Warszawy przez jednego z polskich rzeźbiarzy, urzeczonego kulturą Dogonów. W Parku Rzeźby na Targówku został wykonany projekt, w którym malijski artysta wykonał drewnianą wiatę o grubym dachu, opartą na rzeźbionych kolumnach, nawiązującą do toguny, miejsca spotkań i narad mieszkańców dogońskiej wioski. W dalekim kraju Dogonów mamy więc akcent polski. Rzeźb artysty nie kupujemy – ceny są wysokie, a my mamy jeszcze parę kilometrów drogi do przejścia. Ale oglądamy jego wystawę znajdującą się blisko domu, gdzie mieszka.
W Mali sadzi się bardzo dużo orzeszków ziemnych. Po raz pierwszy mamy okazję zjeść orzeszki prosto z ziemi. Smakują zupełnie inaczej niż te prażone z puszki. Jeden z przewodników wyrywa kłącze i daje nam spróbować. Powoli jesteśmy coraz bardziej zmęczone, więc Dawid organizuje jakieś motory, które zabierają nas po kolei ze ścieżki. Przywozi też butelkę wody, którą jedna z nas wylewa od razu sobie na głowę – żeby zapobiec udarowi.
Kobiety, które czasami wędrują 20 kilometrów na targ z koszami pełnymi towaru muszą chyba mieć nadprzyrodzone siły. Dogonowie twierdzą, że przybyli z kosmosu, lądując parę tysięcy lat temu nad jeziorem Debo w galaktycznej arce. Lud ten słynie z niesamowitej wiedzy astronomicznej. Znany francuski antropolog opisał ich znajomość układu słonecznego i podwójnej natury Syriusza. Okrążenie Syriusza A zajmuje Syriuszowi B sześćdziesiąt lat. Tyle samo czasu upływa miedzy obchodami najważniejszego święta Dogonów – Sigui. Obchodzono je w 1967 roku, następne będą obchodzone w roku 2027. Na każde Sigui przygotowuje się specjalną maskę wyrzeźbioną z jednego kawałka drewna. Jej wysokość może sięgać nawet 10 metrów. Widząc, na co stać dogońskie kobiety, jesteśmy w stanie uwierzyć w ich nadprzyrodzoną moc.
Dochodzimy do wioski Koundou, gdzie nocujemy.
Koundou, zakupy i powrót do Sanghi
We wiosce znajduje się niewielka wystawa rzeźb wykonanych przez Dogonów, przeznaczonych na sprzedaż. Żadna z nas nie wyjedzie stąd bez słynnych „drzwi Dogonów”. Oglądałyśmy je w tylu miejscach w czasie trekkingu, będą najlepszą pamiątką z tej niesamowitej krainy.
Ruszamy, nie spiesząc się, w kierunku Sanghi, a więc do „domu”. Przed dotarciem do hotelu spotyka nas coś wzruszającego. Dzieciaki z wioski dowiedziały się, że wracamy i przygotowały powitanie. Ustawiły się jak na scenie i odśpiewały kilka piosenek. Nie zostało nam już wiele cukierków, więc wręczamy wysokiej dziewczynce trochę pieniążków, żeby kupiła słodycze dla całej gromadki. W wielu krajach dzieciaki wyciągają ręce dopominając się o słodycze albo „one dolar”. Tutaj starają się na to zasłużyć. Niesamowite są te dzieciaki przybyszów z Syriusza!
Cmentarzysko ludu Tellem
W towarzystwie miłego starszego pana, który dzisiaj będzie naszym przewodnikiem, wyruszamy w kierunku skał, które kiedyś służyły jako cmentarz. Mieszkający przed Dogonami lud Tellem chował swoich zmarłych w grotach. Czas i ptaki robiły swoje, teraz zostały tylko kości.
Z wysokiej skarpy widzimy jeszcze inną wioskę i drogę, którą jutro udamy się w trasę powrotną.
Satimbe - taniec masek
Po południu idziemy w stronę dużego placu, na którym zobaczymy taniec masek zwanych „satimbe”. Kształt masek ma znaczenie symboliczne: albo są to duchy opiekuńcze obrzezanych w czasie inicjacji chłopców, albo graficzne sylwetki ludzkie, symbole tarczy słonecznej, czy w końcu różne formy geometryczne. Zebrało się dużo starszyzny, wśród nich Dawid i nasz miły przewodnik z dopołudniowej wycieczki. W końcu ceremonia zaczyna się. Na duży plac wchodzi rzędem starszyzna, a za nimi kilkudziesięciu mężczyzn w maskach. Niektóre mierzą kilka metrów, więc zastanawiamy się, jak są w stanie je utrzymać.
Rozpoczynają taniec, polegający na podskokach, przeskakiwaniu niewidocznych przeszkód, co w tych ciężkich maskach jest nie lada sztuką. Rytuał trwa ponad pół godziny, ale po zakończeniu tańca maski nie odchodzą, możemy się z nimi fotografować.
Będzie to unikalne wspomnienie, bo ten lud – podobnie jak wiele innych na świecie – jest skazany na komercjalizację. Zatem jak przyjadą tutaj nasz wnuki, zastaną albo skansen, albo cmentarz, bo zapowiada się kolejna wojna. Ta część Afryki jest niestety w ciągłym konflikcie. Miałyśmy szczęście, że w czasie naszego pobytu był spokój i mogłyśmy spokojnie jeździć po tym niesamowitym kraju.
Jutro wyjedziemy w stronę Bamako, zatrzymując się na nocleg w Segou. A potem tylko krótka noc w stolicy i wyjazd na lotnisko. Życzymy Dawidowi i wszystkim Dogonom, aby mogli jak najdłużej żyć spokojnie siejąc proso, kukurydzę, sprzedawać turystom swoje rękodzieła i gościć ich na swoich dachach.
Dla uzupełnienia Bloga zapraszamy do Galerii zdjęć.