Korea Południowa - maj 2019

Jedyne miejsce na świecie, gdzie ludzie tej samej narodowości, władający tym samym językiem, posiadający wspólną historię od prawie trzech tysięcy lat są przedzieleni strefą zdemilitaryzowaną, która jest najbardziej zmilitaryzowanym miejscem na ziemi. W 1948 roku nastąpił podział Korei na Północną i Południową, a granica została ustalona na 38 równoleżniku.

Przeciętny turysta ma utrudniony wjazd do Korei Północnej, więc większość wybiera  Koreę Południową. Ten kraj przyciąga wspaniałymi zabytkami Seulu, kipiącym życiem Busan, wulkaniczną wyspą Jeju, ale przede wszystkim niesamowitą uprzejmością i życzliwością mieszkańców i tym że jest tanio i bezpiecznie.

Korea Południowa - tanio i bezpiecznie

Spis treści

Nie masz ochoty czytać całości, wybierz to, co Ciebie interesuje.
    Add a header to begin generating the table of contents

    Nasza trasa w Korei

    Lot do Seulu

    Bezpośredni lot Dreamlinerem z Warszawy do Seulu okazał się bardzo wygodny.  Dobre jedzenie na pokładzie, brak mocnych alkoholi, ale niezłe czerwone wino, duży wybór filmów z polską wersją językową. No i brak przesiadki gwarantował, że bagaż doleci razem z nami. Wylądowaliśmy w Seulu ok. 9 rano. Hotel, który zarezerwowaliśmy na booking.com, opisał, jaką linią metra trzeba dojechać, a co najważniejsze – którym wyjściem należy opuścić podziemne miasto. Niektóre stacje metra mają kilkanaście wyjść – więc bardzo ważne jest zapamiętanie właściwego numeru. W metrze miły starszy pan z przyzwoitą znajomością angielskiego radził, co powinniśmy zwiedzić w Korei. Tak więc już na wstępie nie sprawdziła się informacja jednego z blogerów o beznadziejnej znajomości angielskiego przez Koreańczyków. Nawet jeśli nie rozumieli, natychmiast wyciągali komórki i przy pomocy aplikacji „tłumacz w Google” starali się pomóc.

    W hotelu okazało się, że pokój będzie gotowy o godzinie 15. Ale poprosiłam grzecznie panienkę, która sprzątała pokoje (nie Azjatyka i nie Ukrainka), czy nie może najpierw posprzątać naszego pokoju. I tak po pół godzinie byliśmy pod prysznicem. Pokój mieliśmy malutki, ale – jak się później okazało – było tam najwygodniejsze łóżko ze wszystkich hoteli w Korei. Do tego bardzo miła obsługa w recepcji, świetna znajomość angielskiego, wystarczające śniadanie.

    Pierwszy dzień po nocnym locie trzeba potraktować ulgowo. Ruszyliśmy więc w kierunku Dongdaemum Design Plaza & Park.

    Centrum Seulu

    Pierwszy dzień po nocnym locie trzeba potraktować ulgowo. Ruszyliśmy więc w kierunku Dongdaemum Design Plaza & Park.

    Dongdaemum Design Plaza & Park – zaprojektowany przez Zaha Hadid, przypomina ogromny latający talerz. Zaokrąglony, betonowy budynek ze srebrną fasadą, częściowo pokryty trawnikiem sięgającym dachu, jest miejscem dla galerii, wystaw, designerskich butików.

    Bardzo ładne otoczenie kompleksu, gdzie można odpocząć, wypić kawę, posłuchać muzyki. My jednak ruszamy dalej wzdłuż Cheong-gue-cheon.

    Cheong-gue-cheon – to niewielki strumień, który przecina centrum miasta. Umocnione brzegi zamieniono w piękną aleję, wzdłuż której mieszkańcy mogą odpoczywać, mocząc nogi w wodzie. Odbywa się tutaj wiele wydarzeń kulturalnych, z których najważniejszy to spektakularny festiwal lampionów, mający miejsce w listopadzie. Jest też muzeum historii Cheong-gue-cheon.

    Pora na obiad – ruszamy więc w kierunku Gwanjang Market. W języku polskim nie ma odpowiedniego słowa tłumaczącego słowo „market”. Nazwanie „rynkiem” tego miejsca jest niewłaściwe. Jest to połączenie naszego targowiska warzywno-owocowego z jarmarkiem, gdzie znajduje się mnóstwo straganów z jedzeniem, przy których można usiąść i się najeść. Na początek wybieramy coś przypominającego nasze jedzenie, więc pyszne pierożki z mięsnym nadzieniem i ogromną misę rosołu z domowym makaronem. Napój do jedzenia w postaci zielonej herbaty jest już w cenie posiłku. Przychodzą tutaj zarówno „collar workers”, a więc pracownicy okolicznych biur, jak też całe rodziny Koreańczyków, no i turyści.

    Mimo tego, że jest dopiero godzina 19, zaczyna się ściemniać. W maju w Polsce mamy długie dni, tutaj już o 20 jest ciemno, więc mamy okazję oglądać Seul „by night”. Dochodzimy do skweru Gwanghwanum, przy którym odbywają się często różne wydarzenia, w tym również protesty na tle politycznym. Skwer zdobią dwa ogromne pomniki: pierwszy przedstawia admirała Yi Sun-sin (żył w latach 1545-98), drugi króla Sejong (1397-1450).

    Jest już całkiem ciemno, więc za radą przewodnika Lonely Planet udajemy się do pałacu Deoksugung, który podobno jest ładnie oświetlony. Okazało się, że pałac jest już zamknięty, ale powiedzieliśmy, że chcemy go tylko zobaczyć z zewnątrz, więc nas wpuścili. Było tam kilka osób, które chyba też wybrały się na nocne zdjęcia.

    Deoksugung – jeden z pięciu wielkich pałaców zbudowanych podczas panowania dynastii Joseon. Jest jedynym, który można zwiedzać wieczorem i oglądać budynki podświetlone. Zbudowany jako pierwszy w 1593 roku jest mieszaniną stylu koreańskiego i zachodniego neogotyku. Przed główną bramą odbywa się zmiana warty o godzinie 11, 14 i 15.30.

    Pierwszy dzień w Seulu wypada zakończyć przy czymś mocniejszym, więc skręcamy z głównej alei w boczną uliczkę i już po chwili znajdujemy niewielki pub, gdzie siedzi paru Koreańczyków. Miła kelnerka zachwala lokalne piwo. I już wiemy, jak znaleźć miejsce, gdzie można zjeść – trzeba wejść w boczne ulice – tam będzie pełno kafejek, restauracyjek i pubów. I mnóstwo ludzi . Główne ulice wieczorami są puste, więc smutne i nieciekawe.

    Do hotelu wracamy pieszo. W Seulu, jak w całej Korei, jest bezpiecznie. Po drodze spotykamy innych turystów, którzy też wolą oglądać oświetlone wieżowce niż szukać wyjścia z podziemnego miasta.

    Seul stary i nowy

    Metrem udajemy się do stacji Andong, skąd już blisko do pałacu Gyeongbokgung.

    Pałac Gyeongbokgung, rezydencja królewska, została zbudowana pod koniec XIV wieku. Dwieście lat później zniszczona, odbudowana w wielu XIX i ponownie zniszczona przez Japończyków. Pałac, a właściwie kompleks pałacowy, wielokrotnie palony i niszczony, wyrósł jak feniks z popiołu i stanowi najważniejszą atrakcję miasta. W skład kompleksu pałacowego wchodzą pałace, ale też muzea, zabudowania dla żołnierzy, sług, konkubin. W samym pałacu ogląda się tylko wspaniały tron, na którym siadał cesarz. Nie ma tutaj przepychu Wersalu czy Carskiego Sioła. Pałac – to w zasadzie sala tronowa, do której zwiedzający nie mają wstępu. Są też świątynie z figurami Buddy, gdzie można, zdejmując oczywiście buty, kupić świeczkę i modlić się.

    Weszliśmy do pałacu od strony muzeum folklorystycznego, więc trzeba pamiętać, aby wyjść przez bramę głównego wejścia Gwanghwamun, przy której odbywają się zmiany warty. Trafiliśmy na festiwal folklorystyczny, więc większość Koreańczyków jest poprzebierana w tradycyjne stroje. Sądzę, że oni często się przebierają, zwiedzając historyczne miejsca, bo wielokrotnie widzieliśmy mieszkańców w strojach sprzed wieków. Jest też wiele wypożyczalni tradycyjnych strojów.

    Z pałacu udając się w kierunku wschodnim trafiamy do Bukchon Hanok Village.

    Bukchon Hanok Village jest czymś w rodzaju skansenu, gdzie znajduje się około 900 „hanok”, a więc tradycyjnych koreańskich domów. Jest to największe skupisko takich domów w Seulu, niestety dzisiaj bardzo skomercjalizowane, zatem oprócz miłych kawiarenek jest też mnóstwo kramów z pamiątkami ale też z ciuchami.

    Ponieważ wiele domów jest ciągle zamieszkanych, proszą o zachowanie ciszy i nie wchodzenie do mieszkań. A szkoda, chciałoby się zobaczyć, jak wygląda w środku, chociaż i tak jest to przecież XXI wiek, więc na pewno nie ma tradycyjnego ogrzewania podłóg w stylu ondol.

    Ondol – podłoga była ogrzewana przez prowadzące z kuchennego pieca przewody, rozprowadzone pod podłogą w całym domu. Na zewnątrz domów znajdowały się dodatkowo piece, w których palono, kiedy nie gotowano w kuchni.

    Idąc dalej na wschód trafiamy do kolejnego kompleksu pałacowego, Changdeokung.

    Changdeokung, rezydencja władców Korei z dynastii Joseon. Zbudowana w 1405 roku, odbudowana po inwazji japońskiej w 1610 roku. Ponownie częściowo zniszczona podczas okupacji japońskiej  1910 – 1945. Wkomponowana w park o powierzchni ok. 0,5 km².

    I znowu mnóstwo Koreańczyków w tradycyjnych strojach i z nieodłącznymi komórkami w dłoniach.

    Zabytków już mamy powoli dosyć, więc wsiadamy w metro i jedziemy do stacji Namyeong, skąd już blisko do ogromnego targu rybnego. Dla przeciętnego Europejczyka widok setek akwariów z niesamowitą ilością ryb, małż, krewetek, ostryg o kształtach z filmowych horrorów jest niesamowity.

    Targ rybny Namyeong

    Przy każdym stanowisku jest waga, można więc wybrać sobie jakiegoś morskiego stwora, właściciel go zwarzy i prześle na ostatnie piętro, gdzie jest restauracja i za jakąś opłatą kucharz to przyrządzi. Jesteśmy już trochę głodni, ale nie odważymy się na kupowanie żywych dziwolągów. Komunikacja z właścicielami jest żadna. Tutaj przeciętny turysta z zagranicy nawet jeżeli trafia, to tylko po to, żeby porobić parę zdjęć, więc nikt nie będzie się trudził, żeby nauczyć się trochę angielskiego. Pozostaje nam więc, żeby już nie paść z głodu, kupić kubełek gotowych krewetek, smażonych w panierce i zjeść przy małym stoliczku. Tak zresztą robi wielu Koreańczyków, więc mamy towarzystwo.

    Dzień wypada zakończyć wśród mieszkańców Seulu, więc wracamy do centrum, ale od razu skręcamy w jakąś boczną ulicę i szybko trafiamy na zakątek pełen ulicznych restauracji. Zdobycie miejsca nie jest takie proste, bo ciepły wieczór sprzyja ulicznej biesiadzie, ale dla dwóch osób stoliczek zawsze się znajdzie. Patrzymy, co oni jedzą i coś zamawiamy. Ja nie lubię bardzo ostrych przypraw, więc mój mąż jest czymś w rodzaju „testera”. Na szczęście jest piwo, które łagodzi kubki smakowe, no i zawsze podają wodę. Zimną, z lodówki i za darmo.

    Starsi Koreańczycy machają do nas przyjaźnie. Obok jakaś grupka młodych chyba coś świętuje, bo na stolikach pełno butelek z rodzimym alkoholem. Ma tylko 18%, ale to wystarcza, żeby się świetnie bawić. Do hotelu wracamy pieszo. Nie chce nam się wędrować podziemnymi przejściami , szukając właściwego wejścia i wyjścia, wolimy wieczorny spacer. Ulice są dosyć puste, ale czujemy się bardzo bezpiecznie. Tutaj nie ma mowy, żeby ktoś – nawet w pustej uliczce – podleciał i „poprosił” o pieniądze albo komórkę.

    Strefa zdemilitaryzowana - DMZ

    Na dzisiaj wykupiliśmy wycieczkę do strefy DMZ. Przekornie to się nazywa „strefa zdemilitaryzowana”. Tak naprawdę to pas ziemi o szerokości 4 km i długości 238 km, po obu stronach którego znajduje się najbardziej zmilitaryzowana przestrzeń we współczesnym świecie, m.in. największe na świecie pole minowe.

    Koreańska Strefa Zdemilitaryzowana powstała w roku 1953 na mocy porozumienia z Panmundżom. Rozcina Półwysep Koreański pasem rozciągającym się po obu stronach linii demarkacyjnej o szerokości 4 km.

    Koreańczycy odwiedzający strefę DMZ zostawiają wstążki z życzeniami dla swoich krewnych i przyjaciół mieszkających w Korei Północnej.

    Wchodzimy do tunelu, który wykopali żołnierze Korei Północnej, żeby dokonać ataku na Koreę Południową. Atak nie udał się. Jedziemy też na dworzec kolejowy, który został zbudowany, żeby połączyć oba kraje. Jest nawet rozkład jazdy. Pociąg do Pyeomgyang odjeżdża z toru przy peronie pierwszym o godz. 16.45. Życzymy im, żeby kiedyś taki pociąg odjechał. Tym bardziej, że dzięki temu moglibyśmy pociągiem dojechać z Warszawy do Seulu. Na dużej mapie pokazane są ewentualne połączenia kolejowe z Europą. W dużej hali dworcowej oglądamy zdjęcia ze spotkania Prezydenta Korei Południowej z Kim Dzong Unem. Uściski, uśmiechy, a w konsekwencji podział kraju i nieustanna obawa, że ten podział może przerodzić się w ognisko zapalne z konsekwencją dla całego świata. Przewodniczka na pytanie, czy Koreańczycy chcieliby się zjednoczyć, odpowiada, że tak.

    Korzeń życia - Ginseng

    Zawożą nas jeszcze do muzeum ginseng, gdzie wyjaśniają, jak rośnie żeń-szeń, jakie są jego zalety i w końcu oczywiście prowadzą do sklepu. Ale ceny są tak zawrotne, że nikt z naszej grupy nie kupuje.

    Ginseng- korzeń żeń –szenia, stosowany był w lecznictwie chińskim już 4000 lat temu. Naturalnie prawie już nie występuje. Najcenniejsze są korzenie sześcioletnie. Można kupić proszek albo herbatkę, ale trzeba się upewnić, że jest to korzeń sześcioletni.

    Wysadzają nas w centrum miasta, więc już mamy blisko do naszych uliczek z restauracyjkami. Kończymy więc dzień opychając się smażonymi kurczakami. Siedzące obok młode Koreanki częstują nas jakąś suszoną rybą , którą próbuję, chociaż wygląda na jakieś drewniane wióry i smakuje niewiele lepiej.

    Próbujemy kupić przez Internet bilet do Sokcho on-line, ale niestety trzeba mieć koreańską kartę kredytową. Panienka w recepcji chce nam pomóc i zapłacić swoją kartą, ale musiałaby podać swoje dane. Nie wiadomo, jak wyglądałoby później odebranie biletu drukowanego w kasie, więc dziękujemy. Ale to miłe, że chce pomóc. Postanawiam wcześnie rano pojechać na dworzec po bilety. Trzeba pamiętać – w piątek i w sobotę wszyscy Koreańczycy ruszają „w Koreę”. Mając tylko dwa tygodnie urlopu, który często wykorzystują na chorobę, żeby nie brać zwolnienia lekarskiego, większość weekendów poświęcają na zwiedzanie kraju. A ponieważ kraj jest niewielki, komunikacja fantastyczna, więc nie ma problemu, żeby zorganizować sobie co tydzień dwudniowe wakacje.

    Jedziemy do Sokcho

    Jest sobota, bilet kupuję dopiero na godz. 11, ale przynajmniej jest czas na spokojne śniadanie. W końcu nigdzie nam się nie spieszy. Hotel w Sokcho miałam już „zabukowany” w Polsce na dwie noce, więc spokojnie jedziemy do tego niewielkiego, nadmorskiego miasta (100 tys. mieszkańców), bazy wypadowej do Seoraksan National Park.

    Już sama podróż autobusem to przygoda sama w sobie. Kierowca z uśmiechem bierze od nas bilety i „kasuje” . Na ogromnym monitorze od razu wyświetlają się nasze miejsca jako „zajęte” . W ten sposób wiadomo, ilu brakuje pasażerów. Autostrada zatłoczona – teraz dopiero widać, ile tutaj jest samochodów. Jak się później okaże, poniedziałek jest dniem wolnym – mają jakieś święto, więc wszyscy ruszają na „długi weekend”. Kraj jest bardzo górzysty, więc co chwilę jedziemy przez tunele. Wreszcie dojeżdżamy do Sokcho.

    Hotel miał być bardzo blisko terminala, ale okazało się, że są dwa dworce autobusowe. Jednak tuż przy dworcu jest Tourist Information, gdzie panienka władająca dobrym angielskim daje nam mapkę miasta i wyjaśnia, jak dotrzeć do hotelu. Możemy wziąć taksówkę, ale kawałek dalej jest przystanek autobusowy i możemy dojechać linią nr 9 i 11. Wybieramy oczywiście opcję autobusową. I nie chodzi o zaoszczędzenie może dwóch dolarów, ale o to, żeby być wśród Koreańczyków. W autobusie pokazujemy adres hotelu młodej parze, a oni nie dość, że wiedzą, gdzie wysiąść, to wysiadają razem z nami i prawie doprowadzają do hotelu. Właściciel James Blue mówi bardzo dobrze po angielsku, od razu wyjaśnia, gdzie mamy iść wieczorem, żeby się najeść, jak dostać się do parku itd. Pokój jest wystarczająco duży, wyposażony w lodówkę, jest mnóstwo kosmetyków, więc „przypiąć” się można tylko do tego, że są małe ręczniki. Ale zmieniane codziennie.

    Fish Market w Sokcho

    Zgodnie z sugestią właściciela hotelu udajemy się na Fish Market. Podobno można tam się najeść za darmo, próbując wszystkich wystawionych specjałów. Rzeczywiście, prawie przy każdym stoisku z jedzeniem są koszyczki do próbowania. Jest tego mnóstwo, ale są to głównie surowe części różnych ryb lub owoców morza albo tak ostre sałatki, że mnie pali w gardle już na sam widok. 

    Idziemy do sklepu po jakiś napój, potem kupujemy kubełki ze smażonymi kurczakami i wzorem Koreańczyków siadamy na ławkach w centralnej części hali. Jest niedzielny wieczór, ale ponieważ jutro mają święto, więc miejscowi nie muszą się spieszyć do domu, żeby przygotować do pracy. Przy straganach z krabami stoją ogromne kolejki, więc może dzisiaj z okazji święta jest taniej. Nam muszą wystarczyć pierożki i kurczaki.

    Abai Village

    Miasto nocą zawsze wygląda ciekawiej. Idziemy w kierunku przeprawy na Abai Village, miejsca, gdzie zachowały się stare, tradycyjne domy. Teraz znajdują się w nich same knajpki i sklepy. Sam prom pamięta chyba czasy dynastii Shila, bo poruszamy się dzięki mięśniom promowego, który ciągnie linę. Tak jak kiedyś narciarze chwytali się za linę na stoku. Ale płyniemy. Frajda dla dzieci, które pomagają „motorniczemu”.

    Sama wioska Abai to nic atrakcyjnego. Knajpki, sklepiki z miejscową wódką. Ludzi w restauracjach niewielu, bo jest już dosyć późno i chyba wszyscy najedli się na targu rybnym. Kupujemy więc ich tradycyjny napój i siadamy na molu przy plaży. Na betonie rozbiło się parę namiotów – w końcu jest długi weekend. Nikt nikogo nie przegania, cisza, spokój. Nie wyobrażam sobie, żeby ktoś nad naszym morzem tak po prostu rozbił sobie namiocik przy molu. Ale może się mylę. Nie jeżdżę latem nad polskie morze, bo nie chcę oglądać parawanów, sikających piesków i petów na piasku. Tutaj zakaz palenia jest czymś normalnym. Na ulicach większych miast stoją szklane boksy, gdzie palacze mogą oddać się swojej namiętności. W restauracjach nawet na zewnątrz nikt nie zapali przy stoliku papierosa. Tutaj na każdym kroku czuje się poszanowanie drugiego człowieka. Korea zaczyna nam się coraz bardziej podobać.

    Park Narodowy Seroaksan

    Seoraksan National Park – 162 kilometrów kwadratowych, wpisany na listę światowego dziedzictwa Uncesco. Najsłynniejsza jest góra Ulsanbawi, składająca się z sześciu granitowych szczytów.

    Autobusem nr 7-1 docieramy do parku. Wejście jest płatne, ale cena 3500 Wonów (ok. 3$) od osoby dorosłej nie jest szokująca. Jest do wyboru kilka tras. Nam poradzono, żeby wybrać się na 3 godzinny trekking na Ulsan Bawi, spektakularny granitowy klif wznoszący się na wysokość 873 metrów. Początek trasy jest bardzo łatwy. Ogromny pomnik Buddy, któremu należy się pokłonić, potem dwie świątynie. W połowie drogi blisko drugiej świątyni znajduje się ogromny, 16 tonowy okrągły kamień stojący na kamiennym podłożu, nazwany Heundeul Bawi. Tylko duża grupa osób może spowodować, żeby ogromny głaz lekko drgnął. Od tego miejsca zaczyna się już wspinaczka po schodach. Jest ich w sumie 888. Widoki po drodze są niesamowite – zwłaszcza na granitową ścianę. Na samym szczycie jest miejsce, żeby usiąść i rozkoszować się widokami. Niestety, musieliśmy grzecznie „przeprosić” młodzież, która urządziła sobie na samym szczycie taras do opalania. Oczywiście nie była to młodzież koreańska. Balansowanie między ich nogami, żeby zrobić zdjęcie, mogłoby być niebezpieczne. W końcu i my zaczynamy schodzić, zastanawiając się, jak będą jutro odczuwać to nasze kolana i biodra. Okaże się, że mając schody w domu stawy są przyzwyczajone do takich wyczynów. Więc po raz drugi 888 schodów, teraz w wersji „w dół”.

    Zrobiła się godzina 16, dla nas latem to środek dnia, ale widzimy, że w restauracjach robi się pustawo. Na szczęście zamawiamy dwa „pork cutlet” – ciekawi, co to będzie. I jest rzeczywiście kotlet wieprzowy w grubej panierce, polany sosem, do tego trochę frytek, ryżu, kilka sałatek i nieodłączna zupka. Całość bardzo smaczna, ale widzimy, że restauracja już się zamyka. Ludzi wokoło też jakby ubyło, więc spieszymy do wyjścia. Mamy szczęście – na przystanku stoi jakiś autobus, który jakby czekał na nas, bo rusza zaraz po naszym wejściu. I są nawet miejsca siedzące, więc widać, że większość turystów wróciła wcześniejszym. Ogromne parkingi zapchane rano samochodami są już opustoszałe. Jest godzina 17. W Polsce latem o tym czasie wszystko jeszcze tętni życiem. Wracamy do hotelu, a ponieważ my nie musimy przygotować się na jutro do pracy, ruszamy jeszcze na targ rybny.

     A tutaj pusto. Pracuje tylko pani, sprzedająca ryby blisko wejścia. Całe szczęście, że zjedliśmy porządny obiad w parku. Z dwojga złego zdecydowanie wolę tłumy miejscowych i przepychanie się między nimi niż puste alejki, kiedy nawet sprzedającym nie chce się zachwalać swojego towaru i tylko patrzą, żeby zwinąć kram i jechać do domu. Na szczęście udaje nam się przedłużyć pobyt o jeszcze jedną noc, więc kolejny dzień możemy leniuchować. Pan właściciel zachwala pobliskie jezioro, które można objechać na rowerze.

    Powszedni dzień w Sokcho

    Z biodrami i kolanami nie jest źle. Pomógł wieczorny półgodzinny masaż pod prysznicem, bo ciśnienie wody w tym hotelu było wyjątkowo duże. Idę więc do sklepiku z warzywami i kupuję pomidory. Wiedziałam, że śniadania w Korei będą skromne, ale tutaj już przesadzili. Do grzanek jest tylko dżem. Ale po raz pierwszy wzięłam z Polski trochę wiktuałów, więc na śniadanie mamy kanapki z pasztetem i pomidorkami. No cóż, każdy hotel będzie miał swoje plusy i minusy. Jest bardzo czysto, i tak będzie we wszystkich hotelach w Korei. W każdym pokoju przed wejściem do sypialni stoją kapcie, żeby nie chodzić w butach. My oczywiście mieliśmy swoje. Zatem po obfitym śniadaniu idziemy w stronę jeziora, zatrzymując się po drodze na dworcu autobusowym – tym razem blisko hotelu – i kupujemy bilety do Gangneung. Autobus jest co pół godziny, więc wybieramy 10, żeby się wyspać i nie spieszyć.

    W Korei często na domach widać znaki swastyki, bo w Azji jest to symbol szczęścia i pomyślności. Więc nie należy mieć pretensji.

    Dochodzimy do jeziora. Jest piękna aleja, są rzeźby, ławeczki, nawet wypożyczalnia samochodzików dziecięcych, ale gdzie są ludzie? Po pół godzinie spotykamy jakąś emerytkę z kijami, potem jeszcze ze dwie osoby. Piękna pogoda, ale smętnie. Na Mount Evereście można spotkać więcej ludzi.

    Mamy ogromną ochotę na kawę, ale po drodze nie ma żadnej kafejki. W końcu kończymy okrążanie jeziora i wchodzimy w miasto. No i jest kawiarnia! W środku – małą grupka emerytów, jakaś młoda para i to wszystko. Wszyscy pracują, a nie jest to miejsce na business lunch.

    Ruszamy w kierunku morza. Wchodzimy do dużej restauracji rybnej, jako menu są zdjęcia, ale ani słowa po angielsku, więc nie ryzykujemy. To, co ludzie jedzą, wygląda świeżo, ale jest surowe. Nie mamy ochoty na jedzenie, które rusza się na talerzu. Nad morzem jest pełno restauracyjek, ale wszędzie pusto, a na zdjęciach głównie ośmiornice. Przypomniało mi się, że niedaleko dworca autobusowego widziałam szyld restauracji chińskiej, więc ruszamy. Wprawdzie też nie ma klientów, ale chińszczyznę dobrze znamy. Jedną z przystawek była słodka cebula, podobną jadłam wiele lat temu w Wenezueli.

    Wieczorem idziemy nad morze i zaglądamy do kramów z sea food, ale wszędzie są tylko surowe ośmiorniczki. Miejscowi zachęcają nas do spróbowania, ale ja grzecznie odmawiam, więc patrzą na nas z politowaniem.

    Gangneung - Olimpiada i historia

    Przejazd wygodnym autobusem do Gangneung zajmuje tylko godzinę. Od razu kupujemy bilet do Andong i bierzemy taksówkę do hotelu. Miasto jest bardzo rozległe, więc na autobus komunikacji miejskiej stracilibyśmy za dużo czasu, a zostajemy tylko na jedną noc. W Beauty Hotel czeka nas miła niespodzianka – nie tylko dostajemy od razu pokój (jest 12), ale miły pan w recepcji (jak się okazało właściciel hotelu), widząc wzrost Andrzeja, daje nam pokój trzyosobowy, żeby mógł mieć podwójne łóżko tylko dla siebie. Miasto było zapleczem hotelowym podczas ostatniej zimowej olimpiady, odbywały się też tutaj zawody w kilku dyscyplinach.

     Jedziemy taksówką do Ojukheon. Jest to miejsce narodzin Sin Saimdang  (1504-51) – poetki i malarki, uważanej za wzór córki, matki i żony. Urodził się też tutaj jej syn – Yi Yulgok (1536-84), który był filozofem oraz sprawował ważny urząd jako doradca króla. Niestety król nie posłuchał jego rady, żeby przygotować się na wypadek inwazji Japończyków. Ci ostatni napadli na Koreę w 1592 roku. Yi i jego matka są uwiecznieni na banknotach. 

    Kompleks budynków z czasów panowania dynastii Joseon – bardzo dobrze zachowanych, jest celem wielu wycieczek szkolnych i przedszkolnych.

    Ruszamy w kierunku morza, mijamy dużo ładnych kawiarni, z których słynie miasto, ale nie mamy czasu, żeby w nich posiedzieć. W końcu musimy coś zjeść. Trafiamy na restaurację tajską, której właściciel, mówiący świetnie po angielsku, chętnie rozmawia z nami na temat sytuacji w kraju. On też uważa, że zjednoczenie Korei jest potrzebne, chociaż starsi ludzie obawiają się, że może to południowców drogo kosztować. Tak jak w przypadku zjednoczenia NRD i RFN.

    Andong

    Po bardzo dobrym śniadaniu zamówiona taksówka już czeka, a właściciel żegna nas jak dobrych znajomych. Miły hotel, super śniadanie, ale twarde materace. Do Andong jedziemy trzy godziny. Tym razem w informacji siedzi panienka bez znajomości angielskiego, więc tylko dostaję mapkę miasta. Z hotelu napisali, jakim autobusem jechać i jak długo, więc wsiadamy i jedziemy. Za oknami zaczyna się widok na pola, więc jakoś dogaduję się z pasażerami i okazuje się, że jedziemy w przeciwnym kierunku. Musimy wrócić i wysiąść przy hospital. Tym razem młody chłopak wystukuje w telefonie po angielsku, że pokaże nam, gdzie wysiąść, więc jedziemy spokojnie, a widok za oknem potwierdza, że jedziemy przez miasto.

    Hotel znajdujemy bardzo łatwo, uśmiechnięty od ucha do ucha właściciel od razu robi nam kawę, ale po angielsku ani w ząb. W końcu dostajemy klucze i pan zaprowadza nas do pokoju, w drzwiach pokazując, że trzeba zdjąć buty. Wydaje mi się, że tu nie chodzi tylko o tradycję, ale też o oszczędność na sprzątaniu. W pokoju tradycyjnie całe wyposażenie, łącznie z balsamami, perfumami dla pana i pani, szczotkami do włosów , jest nawet komputer. Za to materac przypomina deskę do prasowania.

    Wymieniamy w banku trochę dolarów (w Korei raczej nie ma kantorów) i idziemy na dworzec kolejowy, bo tam też jest tourist information. Tutaj panienka świetnie mówi po angielsku, więc dokładnie objaśnia, co najlepiej zwiedzić poza Hanok Village, największą tradycyjną wioską  w Korei.

    Most, skansen i kotlety w Andong

    Idziemy więc wzdłuż rzeki w stronę najdłuższego w Korei drewnianego mostu, mierzącego 627 metrów. Po drodze mijamy niewielką tamę na rzece, którą można przejść na drugą stronę i wędrować dalej wzdłuż rzeki leśną alejką. My jednak zostajemy na chodniku wzdłuż szosy. Wreszcie dochodzimy do pięknego, drewnianego mostu. Ludzi niewiele, bo przecież jest środek tygodnia.

    Przechodzimy więc na drugą stronę, gdzie znajduje się skansen domów pochodzących z różnych epok. Najstarsze są z XII wieku.

    Większość domów ma system ogrzewania podłogowego ondol. Przy wielu z nich znajdują się ogromne beczki gliniane do kiszenia kapusty pekińskiej, tzw. kimczi. My mamy swoją kiszoną kapustę, oni dodają do kiszenia papryczkę chili, więc danie jest ostre, albo bardzo ostre, o czym wielokrotnie miałam okazję się przekonać. Kimczi dostawaliśmy zawsze do obiadu jako przystawkę.

    Panienka w informacji zapewniała nas, że znajduje się tutaj dużo restauracji. I rzeczywiście są. Wchodzimy do pierwszej – jest nawet kilka stołów, żeby usiąść „po europejsku”. Ale w menu są tylko trzy gotowe zestawy. Mamy ochotę spróbować bogatszy zestaw, ale kelner upiera się, że bogatsze  robią tylko jak się zamówi dwa. Ja nie mam na to ochoty, bo nie jestem pewna, czy moje kubki smakowe wytrzymają wszystkie specjały. Zostawiam więc Andrzeja w knajpie i szukam innego miejsca. Restauracji jest sporo, ale niestety we wszystkich siedzenie tylko w kucki przy niskich stołach. Ale nie daję za wygraną. Jest restauracja na piętrze i oczom nie wierzę. Eleganckie stoły, widok na rzekę i oświetlony już most, a w menu „pork cutlet”, który już znamy.

    W Korei zamawiając danie dostaje się dużo różnych dodatków, łącznie z zupą. To wszystko jest oczywiście w cenie, łącznie z zimną wodą. Można prosić o „dokładkę” jakiejś przystawki, ale są też  „bufety sałatkowe”. Tylko trzeba zapytać kelnera. Najedzeni możemy spokojnie podziwiać pięknie oświetlony most. Decydujemy się na powrót drugą stroną rzeki. Alejka wyłożona matami jest dobrze oświetlona. Trochę na początku jesteśmy niepewni – ciemno, idziemy przez las, ale zapominamy, że jest to Korea, kraj bardzo bezpieczny. Co chwilę mija nas samotnie spacerująca dziewczyna albo jakaś para szukająca intymności.

    W drodze do hotelu zatrzymujemy się na dworcu kolejowym, żeby skorzystać z toalety – zawsze bezpłatnej i zawsze bardzo czystej. Tylko na peron nie możemy wejść bo wpuszczają tylko z biletami.

    Hanok village

    Twardy materac niestety nie pozwolił dobrze się wyspać. Na szczęście dostaliśmy grube pledy i kolejna noc powinna być lepsza. Na śniadanie pan smaży po jednym jajku. Niby wszystko jest, ale trzeba samemu buszować po lodówkach. Na szczęście jacyś Holendrzy są już tutaj drugą noc, więc służą pomocą. Właściciel jest obrażony, że coś nam się nie podoba. Koreańczycy są pod tym względem bardzo wrażliwi. Hotel zupełnie przyzwoity, pokoje dobrze wyposażone, ładny design na ścianach. Gdyby jeszcze chciało się właścicielom chociaż parę słów przyswoić po angielsku. Ale nie zależy im na obcych, dosyć mają swoich turystów. Koreańczycy bardzo dużo podróżują po swoim kraju, a jest ich 77 milionów, więc dla tych paru Europejczyków nie warto się trudzić. Większość cudzoziemców  i tak podróżuje w zorganizowanych grupach, które nie zatrzymują się w niewielkich, butikowych hotelikach.

    Idziemy na przystanek autobusu nr 246, który jedzie do Hanok Village

    Hanok Village – wioska z domami z czasów dynastii Joseon, otoczona ogrodami i polami uprawnymi. Mieszka tutaj 230 rezydentów, którzy są dotowani przez państwo, żeby zachowali dawne obyczaje.

    Większość gospodarstw jest zamknięta, właściciele mają już chyba dosyć turystów, którzy zakłócają ich prywatność. Wiemy, jak nachalni i głośni potrafią być niektórzy. W jednym z domów miłe panie częstują herbatką chryzantemową. Można tutaj wynająć pokój, ale spanie na matach na podłodze to zdecydowanie nie dla nas.

    Obchodzimy całą wioskę i idziemy na pokaz tańca z maskami. Kilka opowieści granych jest przez samych mężczyzn, na szczęście na bilbordzie jest angielskie tłumaczenie. Widownia głównie azjatycka, jest paru przybyszów z zachodu. Dzisiaj wieczorem ma się tutaj odbyć pokaz ogni sztucznych z okazji jakiegoś święta, ale ostatni autobus odjeżdża ok. 19, więc nie mielibyśmy jak wrócić.

    Wracamy więc do Andong i szukamy restauracji. Czasami nie jest to takie proste. Okazuje się jednak, że wiele restauracji jest na piętrze, więc warto popatrzeć do góry. Ludzi w nich za dużo nie ma – w końcu jest środek tygodnia, ale dla nas najważniejsze, że można coś zjeść. Sklepy są jeszcze otwarte, więc kupuję pierwszy kremik firmy Missha. W końcu Korea słynie z kosmetyków.

    Gyeongju - stolica dynastii Shilla

    Śniadanie przebiega sprawnie, bo już wiemy, gdzie soczki, gdzie masełko. Jest sobota, więc widać ludzi. Bardzo sprawnie dostajemy się na dworzec autobusowy. Komunikacja miejska w całej Korei ma rozkład jazdy w weekendy taki sam jak w ciągu tygodnia. Wow!

    Jedziemy do Gyeongju, dawnej stolicy dynastii Shilla.

    Gyeongju nazywane jest” muzeum na świeżym powietrzu”. Tyle grobowców, świątyń, pagód, , ruin pałacowych, pomników Buddy nie ma w całej Korei. Miasto jest rozległe, ma ponad 1300 km kwadratowych. Trzeba też zwiedzić okolice – świątynię Bulguk-sa i Seokguram, gdzie znajduje się najbardziej czczony w Korei pomnik Buddy.

    W roku 57 naszej ery, czyli w tym samym czasie, kiedy Juliusz Cesar pokonał Galów, Gyeongju stało się stolicą dynastii Shila i pozostało nią przez około 1000 lat. W VII wieku , podczas panowania króla Munmu, Shilla przyłączyła sąsiednie królestwa i miasto było stolicą całego półwyspu. Ilość mieszkańców osiągnęła nawet milion, ale niestety Shila padła ofiarą podziału od wewnątrz i inwazji z zewnątrz.

    Na Gyeongju przeznaczyliśmy trzy dni. Hotel zarezerwowaliśmy blisko Bus Terminal. Okazało się, że znowu są dwa dworce, na szczęście blisko siebie. W informacji wytłumaczono nam, jak dojść do hotelu Dream Hostel, wręczono mapkę miasta i już po 10 minutach byliśmy w hotelu. Pokój dostaliśmy od razu, bo poprzedniej nocy nikt nie spał i nie trzeba było sprzątać. Pan w recepcji był wyjątkowy. Od razu sięgnął po swoją przygotowaną dla turystów mapkę i objaśnił nam, jaką powinniśmy zrobić trasę, żeby zobaczyć wszystkie najważniejsze zabytki miasta. Hotel działał na zasadzie Guesthouse, więc w części restauracyjnej mogliśmy zrobić sobie kawę, herbatę, poczęstować się ciasteczkami. Oczywiście w pokoju też mieliśmy czajnik, lodówkę, wodę itd. W Korei to jest standard. Podejrzewam, że im więcej hotel ma gwiazdek, tym mniej jest tych „gadżetów”.

    Jest sobota, piękna pogoda, mnóstwo Koreańczyków poprzebieranych w tradycyjne stroje, więc atmosfera jest fantastyczna. Na szczęście chętnie dają się fotografować. Denerwują mnie tylko ich paluchy podniesione do góry w kształcie litery V. Proszę więc, żeby tego nie robili, bo w Europie palec podniesiony do góry może być potraktowany obraźliwie.

    Grobowce dynastii Shila

    Zgodnie z mapką idziemy w kierunku parku Tumuli-gongwon, mijając po drodze ogromny dzwon z czasów dynastii Shilla. Na terenie parku, otoczonego murem, znajdują się 23 grobowce monarchów i członków rodzin tej dynastii. Grobowce wglądają jak ogromne kopce porośnięte trawą. Wejście do parku jest płatne,  (1500 W więc ok. 5 złotych), a jeden z grobowców jest udostępniony do zwiedzania.

    Cheonmachong – Grobowiec Niebiańskiego Konia – 13 metrów wysoki, ma średnicę 47 metrów. Został zbudowany pod koniec 5 wieku n.e . Egipcjanie budowali piramidy i w nich umieszczali groby faraonów. Tutaj rolę piramidy chroniącej grobowiec stanowił usypany nad nim kopiec ziemi. Można zobaczyć, jak chowali możnych tamtejszego świata. Oglądamy więc wspaniałe korony, biżuterię, broń, elementy uprzęży koni, ale są to falsyfikaty. Oryginalną złotą biżuterię zobaczymy później w muzeum.

    Park jest miłym miejscem na odpoczynek, więc wiele rodzin z dziećmi przychodzi tutaj, żeby zrobić sobie zdjęcie na tle kopców. Wprawdzie jest zakaz podchodzenia do nich, ale tutaj wyjątkowo jest omijany. Ale chyba przez turystów, bo Koreańczycy są bardzo zdyscyplinowani. Na czerwonym świetle nikt nie przejdzie, nawet kiedy pali się bardzo długo i widać, że nic nie jedzie.

    Piękne krzewy bugenwilli są miłym dodatkiem do zieleni. To, co jest takie kolorowe, to są liście. Kwiatki bugenwilli są białe i malutkie, otoczone kolorowym liściem jakby dla ochrony.

    Obserwujemy Koreanki i nawet niektóre zaczynają nam się podobać. Wprawdzie poubierane jak własne babcie, ale podobno teraz jest taka moda. Spódnica do połowy łydki i marynarka o dwa numery za duża. Są na szczęście dziewczyny ubrane bardzo nowocześnie. Ale i tak nie dorównują Japonkom, które są chyba najlepiej ubranymi kobietami w Azji.

    Kolejnym punktem na naszej mapce jest Cheom seong dae.

    Cheom seong dae – najstarsze obserwatorium astronomiczne we wschodniej Azji. 5,17 m średnicy, 9 m wysokości. Wieża w kształcie butelki zbudowana z granitowych kamieni stoi na kwadratowej bazie. Obwód bazy – 5,35 m. Do dwunastej warstwy wieża była wypełniona ziemią i kamieniami. Między 13 a piętnastą warstwą znajduje się kwadratowe okienko, przez które obserwator mógł wspiąć się na szczyt.

    Wypada odpocząć i coś przekąsić. Nie chcemy tracić czasu na restaurację, więc kupujemy przekąskę w postaci pierożków i placków ziemniaczanych, z których słynie to miasto. Jesteśmy blisko Gyo Chon Hanok, ale na oglądanie kolejnych tradycyjnych domów już nie mamy ochoty, więc idziemy w kierunku Wol HeonGgyo Bridge.

    Wol HeonGgyo Bridge – kryty drewniany most wygląda jak pałac. Zbudowany za czasów 35 króla dynastii Shila był niestety wielokrotnie palony. Obecnie zrekonstruowany jest jedną z najważniejszych atrakcji miasta. Należy po kamieniach przejść przez rzekę i zrobić zdjęcie „au face”. W nocy jest przepięknie oświetlony.

    Zostały nam jeszcze dwa ważne obiekty do zwiedzania: Muzeum Narodowe i Anapji Pond, do którego trzeba iść po zmierzchu. Decydujemy się więc na zobaczenie wszystkiego. Najpierw więc National Museum.

    National Museum – prawdopodobnie najlepsze muzeum historii w Korei. Oryginalne złote korony i biżuteria koronacyjna z 5 wieku n.e. Broń, akcesoria koronacyjne, statuetki Buddy. Osobna sala poświęcona znaleziskom z Anapji Pond, pałacu na wodzie, do którego udamy się wieczorem. Przed muzeum stoi ogromny dzwon króla Seongdeok, jeden z największych w Azji. Podobno jego brzmienie słychać w promieniu 3 km. Niestety nie wolno go dotykać.

    Muzeum, podobnie jak wiele innych tego typu, jest za darmo. Ale nie dlatego go zwiedzamy. Wspaniale urządzone ogromne sale, objaśnienia w języku angielskim przyciągają nawet najbardziej zmęczonego turystę. Stąd jest już blisko do Anapji Pond, ostatniego punktu naszego programu zwiedzania. Robi się ciemno, więc ściągają tutaj tłumy.

    Anapji Pond

    Anapji Pond – w przeszłości park był miejscem dla upamiętnienia zjednoczenia kraju pod przewodnictwem królów dynastii Shilla. Budynki spalono w 935 roku i wiele reliktów pozostało w stawach. Zostały wydobyte w 1975 roku i zrekonstruowane. Można je oglądać w National Muzeum, dlatego warto przyjąć taką kolejność zwiedzania, jaką my przeszliśmy.

    Udaje nam się zdobyć kawałek ławeczki, żeby trochę odpocząć i poczekać, aż zrobi się całkiem ciemno. Ludzi mnóstwo, w końcu jest sobota. Ale to miłe w Korei – widzieć ludzi. Już jutro wieczorem wszystko opustoszeje i zrobi się smutno.

    Fotografujemy więc oświetlony Donggung Palace i jego odbicie w stawach Wolji Pond. Podobno wiele par robi sobie tutaj przedślubne zdjęcia.

    Zrobiła się 21, czujemy, że jesteśmy bardzo głodni. Ruszamy wiec na poszukiwanie restauracji, ale wszędzie pusto. Wszyscy już się wcześniej najedli i zamykają. Zostaje pizza albo Mac Donald. Na szczęście przy głównej ulicy znajdujemy malutką knajpkę tajską, która ratuje nas przed pójściem do Mac Donald’s. Pytam w hotelu, jak to jest, że w sobotni wieczór o 21 restauracje są zamykane. Miły pan wyjaśnia, że widocznie skończyło im się jedzenie, bo było za dużo ludzi.

    Świątynia Bulguksa Temle - urodziny Buddy

    Autobusem nr 10 jedziemy za miasto do Bulguksa Temple. Kasy są zamknięte bo okazuje się, że dzisiaj jest wielkie święto – urodziny Buddy i wejście jest za darmo.

    Według legendy, Siddhartha Gautama – przyszły Budda i założyciel jednej z religii powszechnych – buddyzmu, urodził się około 563 r. p.n.e. w rodzinie królewskiej mieszkającej na terenie dzisiejszego Nepalu. Na Półwysep Koreański buddyzm dotarł w IV w. n.e. I choć obecnie większość Koreańczyków (według danych z 2015 r. – blisko 60%) deklaruje ateizm, buddyści stanowią drugą największą po protestantach grupę mieszkańców tego kraju, którzy wyznają jakąś religię. Pomimo, że dokładna data urodzin Buddy nie jest znana, w większości krajów Azji Wschodniej, w tym w Korei Południowej, uznaje się za nią ósmy dzień czwartego miesiąca księżycowego według kalendarza księżycowo-słonecznego. Jest to zatem święto ruchome, przypadające w kwietniu lub maju. Są jednak pewne wyjątki – w Japonii rocznica urodzin Buddy świętowana jest zawsze 8 kwietnia, a na Tajwanie – w drugą niedzielę maja.

    Są urodziny, więc Budda zaprasza na darmowy lunch. Parę metrów przed miejscem, gdzie rozdawane są posiłki, jakieś panie wciągają nas do kolejki. Dostajemy lunch – ja proszę tylko o ryż bez „dodatków”, bo na oko widać, że spali moje podniebienie. Do tego arbuz i zielona herbata. Siadamy obok naszych miłych pań i z zazdrością patrzymy, jak wszyscy – niezależnie od wieku, siadają „po turecku”. Takie siedzenie świetnie wyrabia stawy biodrowe. My niestety szukamy kawałek ściany, żeby się oprzeć i wyciągnąć nogi. Ludzie uśmiechają się do nas, częstują jakimiś batonikami, kto umie kilka słów po angielsku, pyta, skąd jesteśmy. Taka miła, niedzielna atmosfera.

    Najedzeni ruszamy na oglądanie świątyni. 

    Wszędzie jest mnóstwo ludzi, dziedzińce ozdobione balonikami, więc zdjęcia nie oddadzą powagi tego miejsca, ale za to – co dla nas ważniejsze – wyjątkową atmosferę tego święta .

    Wracamy na przystanek autobusowy, a w informacji turystycznej objaśniają nam, jak dostać się do drugiego ważnego miejsca – Seokguram. Znajduje się tam świątynia w skalnej grocie, zbudowana w VII wieku, mieszcząca postać Buddy, która mierzy 2,5 metra. Żeby się tam dostać, trzeba jechać autobusem, co tego dnia wydaje się bardzo utrudnione. Tłumy ludzi, a więc ogromna ilość samochodów powoduje niesamowite korki, więc autobusy są bardzo opóźnione. Pytam ludzi na przystanku – tylko kręcą głowami, nikt nie ma pojęcia, kiedy przyjedzie autobus. O taksówce nie ma mowy. Zatem wybieramy opcję „niedzielną”. Urodziny Buddy – idziemy więc na kawę. Jest kilka miejsc, gdzie można wypić dobrą kawę, w dodatku popatrzeć na ludzi, a to czasami ważniejsze, niż zobaczenie kolejnego monumentu.

    Buddyzm - religia czy filozofia?

    Nie jesteśmy buddystami, ale mamy ogromny szacunek do tej religii, która do niczego nie zmusza. Nie musisz iść w niedzielę do kościoła, nie musisz modlić się 5 razy dziennie odwrócony twarzą w kierunku Mekki. Niektórzy twierdzą, że to nie religia, tylko pewien kierunek filozoficzny. Ale ci klęczący przed statuetką Buddy ludzie naprawdę się modlą. W buddyzmie chodzi przede wszystkim o obcowanie z bogiem. Obojętnie gdzie.

    Pijemy więc spokojnie kawę i rozmawiamy z młodym studentem. Obok nas duża koreańska rodzina też przyjechała na urodziny. Przynoszą nam kartonik różnych ciasteczek, podobno jakiś tutejszy specjał. Oni też nie pojechali do Seokguram. Twierdzą, że dzisiaj będą tam takie tłumy, że lepiej przyjechać jutro. Wracamy więc do miasta inną trasą, jak poradził nam miły pan w recepcji. Idziemy na ulicę o nazwie „international food”, ale decydujemy się na obiad w stylu koreańskim. Zwykle wybieramy dwa różne dania i zwykle ja wybieram lepsze. Ale to przypadek. Mięsko w stylu chińskim i do tego mnóstwo przystawek, z których w większości rezygnuję. Andrzej ma więc podwójne sałatki. Na szczęście zawsze dają tutaj wodę. Wracamy do hotelu, żeby trochę odpocząć i poczekać, aż zacznie się ściemniać.

    Powoli robi się wieczór, ruszamy więc wczorajszą trasą w kierunku ogromnego parku z kopcami i obserwatorium astronomicznym. Ludzi jest znacznie mniej i robi się coraz smutniej. W końcu jest ciemno i dochodzimy do wspaniale oświetlonego mostu. Tutaj jest już tylko kilka osób spragnionych ciszy i samotności. I tak to już jest w Korei. Albo tłumy, albo nikogo nie ma. Ale zawsze bezpiecznie.

    Hiking w Namsang National Park

    Autobusem nr 500 jedziemy w kierunku Namsang National Park. Wysiadamy „na oko” , ale okazuje się, że za daleko. Na autobus powrotny nie chcemy czekać, bo może się okazać, że przyjedzie za godzinę. Ruszamy więc pieszo, licząc na okazję. I już po paru minutach jakiś prywatny samochód zatrzymuje się i nas zabiera.

    Sądziłam, że hiking w parku będzie miłym spacerkiem. Okazało się, że wędrówka wytyczonym szlakiem, wprawdzie bardzo dobrze przygotowanym nawet na wypadek deszczu, jest niestety dosyć wymagająca.

    Namsang National Park

    Góra Namsan (466 m), na południe od Gyeongju, jest miejscem nie tylko na trudy wspinaczkowe, ale też na przeżycia duchowe. Wiele tras prowadzi zarówno z miasta, jak i z okolic. Wśród reliktów przeszłości znaleziono pozostałości 122 świątyń, 64 kamienne pagody, 57 pomników kamiennych Buddy, wiele królewskich grobowców, figur Buddy wyciętych na skałach. Szlaki są wyłożone w większości matami, co zabezpiecza przed ślizganiem w porze deszczowej i zimą. Setki ubitych ścieżek prowadzi przez park, ale wiele pomników i i reliktów przeszłości znajduje się poza szlakiem, trzeba więc uważnie je wyszukiwać, bo nie wszystkie są oznakowane.

    W wielu miejscach znajdują się skrzynki pocztowe z widokówkami. Można je wypisywać i zostawiać. Podobno dochodzą do adresata. My niestety dowiedzieliśmy się o tym po powrocie, ale mamy kilka widokówek i je po prostu rozdamy.

    W drodze powrotnej mamy szczęście – szybko przyjeżdża autobus, wysiadamy przy sklepie, gdzie można kupić piwo i na ławeczce pod dużym drzewem delektujemy się zimnym „xxx”. W Korei nie ma zakazu picia piwa przed sklepem. Jest to przecież dla ludzi. Teraz już spokojnie możemy poszukać restauracji. Jest poniedziałek, wszyscy pracują,  więc zasada, żeby jeść tam, gdzie jest dużo ludzi w Korei nie może obowiązywać.

    W hotelu widzimy się jeszcze z miłym panem w recepcji, który jutro leci na tydzień do Hongkongu. Nie wiemy, czy to jest właściciel hotelu, ale bardzo dobrze mówi po angielsku i objaśnia, co i w jakiej kolejności zwiedzać.

    Busan czy Pusan?

    Na śniadanie robię jajecznicę z pomidorami i cebulką. Siedzący obok chyba patrzą z zazdrością. W tym hotelu wszystko jest do dyspozycji: jajka, olej, masełko, soczki, itd., tylko trzeba sobie samemu zrobić i po sobie posprzątać. Ale nikt nie liczy ile jajek turysta zje. Dokupując warzywka mamy prawdziwą ucztę śniadaniową.

    Po obfitym śniadanku ruszamy w kierunku Bus Terminal. Są dwa obok siebie: Intercity i Express. Pokazują nam, z którego odjeżdżają do Busan (albo Pusan). Ponieważ autobusy odjeżdżają co 15 minut, nie ma potrzeby kupowania biletu w kasie. Kierowca sam sprzedaje bilety.

    Po godzinie jesteśmy w Pusan, hotel mamy zarezerwowany na dwie noce. Po rezerwacji na booking.com okazało się, że hotel nr 25 ma check in o godz. 20. Najpierw myśleliśmy, że to jakiś żart. Ale z korespondencji okazało się, że nie. Napisałam im stosownego maila, po którym tylko odpowiedzieli: przyjeżdżajcie o której chcecie.

    W metrze stajemy przy automacie biletowym i nagle zjawia się miły starszy pan, który objaśnia jak kupić bilet, gdzie wsiąść itd. Okazuje się, że w tym mieście (drugie co do wielkości w Korei po Seulu) w metrze działa wolontariat starszych ludzi, znających trochę angielski, którzy pomagają ludziom w znalezieniu wyjść, w przesiadkach, zakupie biletów itd. Okazało się, że z ich pomocy korzystają nie tylko „białasy”, ale i zagubieni Koreańczycy.

    Tak więc bez problemu dojeżdżamy do stacji, gdzie mamy wysiąść. Oczywiście hotel napisał, z którego wyjścia należy skorzystać. Inaczej musielibyśmy się tłuc z torbami przez wiele przejść. Do hotelu jest blisko, ale i tak będziemy kolejnego wieczoru błądzić.

    Pokój okazał się bardzo elegancji, w łazience ubikacja w stylu japońskim – z podgrzewanym sedesem i prysznicem.  Typowy hotel dla biznesmenów, którzy wracają późno po to tylko, żeby się wykąpać, wyspać, rano wypić soczek, filiżankę kawy i iść do pracy. Może stąd ta nietypowa godzina zakwaterowania.

    Gamcheon Culture Village

    Zwiedzanie zaczynamy od dzielnicy przypominającej klimatem miasta Ameryki Południowej. Gamcheon Culture Village było miejscem slamsów. W 2009 roku studenci postanowili przeobrazić tę położoną urokliwie na zboczu góry dzielnicę w atrakcyjne miejsce turystyczne. Wszystkie domy zostały kolorowo pomalowane, jest tutaj wiele kafejek, galeryjek, sklepików z pamiątkami. Miejsce idealne do włóczenia się wąskimi uliczkami i zaliczania kolejnych schodów. A jest taka trasa licząca 167 stopni. Kupiliśmy mapkę, chociaż nie jest to konieczne, bo atrakcje są wszędzie opisane. Ale ponieważ nie ma tam biletów wstępu, uznaliśmy, że można wydać 2000 W żeby wspomóc studentów w ich  dalszych pomysłach. W mapce można robić stemple i zaznaczać, czy wszystko się obejrzało. Ale my zagapiliśmy się i mamy tylko dwie pieczątki. Będzie dla kogoś, kto tutaj przyjedzie. Trafiamy do małej knajpki i zamawiamy jedną porcję kurczaka, bo tak sugerują kończący już posiłek Koreańczycy. Porcja jest rzeczywiście wystarczająco duża dla dwóch osób.

    Jedziemy na plażę, skąd widać pięknie oświetlony Diamentowy Most . Plaża zupełnie nas nie zachwyca, ale oświetlone miasto robi miłe wrażenie. Zaczepia nas jakaś Koreanka, niby chce pomóc, ale jak o coś pytam to okazuje się, że ja mam lepsze informacje. Lepiej więc w takich sytuacjach grzecznie podziękować. Wracamy więc do hotelu, ale po drodze kupujemy chleb czosnkowy w Paris Passerie. Dużo jest tutaj takich piekarni niby paryskich, ale bagietka nie przypomina tych kupowanych w Prowansji.

    Jagalchi - targ rybny

    Jedziemy metrem do stacji Jagalchi. Zagłębiamy się w okolicę Buff Square, gdzie co roku odbywa się festiwal filmowy. Oprócz tego ponad 400 metrowa ulica przyciąga turystów i miejscowych setkami kramów i sklepów, głównie z kosmetykami i wszystko po atrakcyjnej cenie.

    Targ rybny w Jagalchi jest  największy w Korei. Ogromny budynek kilkupiętrowy, w którym znajdują się dziesiątki a może i setki stanowisk sprzedaży ryb i owoców morza. W Seulu byliśmy na takim targu, ale ten jest znacznie większy. Obserwujemy kilka panienek, którym sprzedawczyni pokazuje ośmiorniczkę i chyba objaśnia co się z tym robi, bo w końcu ośmiorniczka ląduje na tacy obok krewetek i innych owoców morza. Taca jest ważona i przesyłana na ostatnie piętro, gdzie kucharze będą to wszystko przyrządzać. Na szczęście są restauracje z gotowym menu, więc od razu dajemy się namówić na zestaw z rybą.  

    Lunch daje możliwość, żeby posiedzieć trochę i odetchnąć. Ruszamy dalej, a na zewnątrz jeszcze wiele straganów do oglądania.

    Przypadkowo trafiamy na sklepy, gdzie sprzedają proszek z żeń-szenia. Ceny zupełnie inne niż w muzeum w Seulu , więc kupujemy kartonik u Koreanki, która mówi trochę po angielsku i objaśnia, jak ten proszek zażywać. Wracamy do hotelu, ale niestety – zapominamy numeru wyjścia więc zaczynamy błądzić. W końcu jednak trafiamy na nasz Hotel 25 i robimy „check in” na jutrzejszy samolot na wyspę Jeju. Z przykrością stwierdzamy, że to już koniec zwiedzania Korei, bo z Jeju wracamy samolotem do Seulu. No a potem do Warszawy.

    Restauracje grillowe i kimczi

    Ale przed nami jeszcze wieczór w Busan. Wychodzimy, żeby coś zjeść i trafiamy do świetnej restauracji grillowej. Od razu proszą o zdjęcie kurteczek, które elegancko wieszają na ramiączkach, a nam zakładają czerwone fartuszki. Wybieramy rodzaj mięska, a kelnerzy biorą się do roboty. Jeden zapala na środku naszego stołu grilla i co chwilę sprawdza, czy płyta jest już dobrze nagrzana. Drugi przynosi pełno miseczek z różnymi dodatkami. Jest więc kilka rodzajów zielska, surowe ziemniaki  i obowiązkowo kimczi.

    Kimczi – kiszona kapusta pekińska z dodatkiem ostrej papryki – tradycyjnie robiona na zimę w wielkich glinianych beczkach. Nawiązuje do naszej tradycji kiszonej kapusty, ale oczywiście różni się smakiem i ostrością. W restauracjach dodawana do każdego zamówionego dania.

    W końcu płyta jest wystarczająco nagrzana, wiec kelner kładzie na nią mięsko. Co chwile podchodzi i sprawdza, czy jest dobrze wypieczone. W końcu kroi mięsko nożyczkami, wyłącza gaz pod grillem i pokazuje jak to się je. A więc pasek mięsa nakłada się na liść sałaty, dodaje inne zielsko, m.in. lubczyk, wodorosty, zawija w rulon i zajada. Ja jem tradycyjnie – mięsko i zielsko oddzielnie. Zrobiło się już późno, ale Busan jest miastem portowym i życie tętni tutaj wieczorami.

    Wyspa Jeju

    Lot na Jeju mamy dopiero o 13.40. Trochę się zagapiłam i za późno zaczęłam sprawdzać loty. Lecimy w piątek – a to jest dzień, kiedy Koreańczycy zaczynają swoje trzydniowe wakacje. Za to możemy się dobrze wyspać, zjeść śniadanie, spokojnie pojechać metrem na lotnisko. Lot jest krótki – godzinka i dziesięć minut. Na wyspie zarezerwowałam dwa hotele – jeden blisko wyspy Udo i wulkanu llchung, drugi w miejscowości Seogwipo. Znaliśmy numer autobusu, którym należy dojechać do pierwszego hotelu, więc na lotnisku tylko zapytaliśmy w informacji turystycznej, gdzie znajduje się przystanek. Okazało się, że przystanki są tuż przy wyjściu z lotniska. Podróżowanie po Korei jest takie łatwe! Wszędzie blisko i wszystko logicznie przemyślane!

    Autobus przyjechał pusty za około 20 minut, bilety w śmiesznej cenie kupiliśmy u kierowcy, więc po około 1,5 godziny po przylocie byliśmy w wiosce Seongsan. Wprawdzie nie wiedzieliśmy, jak dojść do hotelu, ale miły właściciel „fish&chips” piękną angielszczyzną wszystko nam objaśnił. Dostaliśmy pokój z widokiem na morze – ale przede wszystkim na ten wulkan, dla którego tutaj przylecieliśmy. No cóż, na pierwszy rzut oka nie zrobił oszałamiającego wrażenia, ale pójdziemy jutro, to zobaczymy. Zaczęło trochę padać, ale mamy w planie tylko obiad i odpoczynek po podróży. Idziemy wiec na grilla, teraz już wiemy, jak to działa. Wybieramy mięso z czarnej świni, która jest tutejszym specjałem. Ja nie poczułam żadnej różnicy – po prostu wieprzowina.

    Wulkan Ilchung-bong

    Tutaj śniadanie szykuje właścicielka – po raz pierwszy jem grzankę z owocami – na toście sałata, papryka i plasterki pomarańczy albo jabłka. Druga grzanka ze sadzonym jajkiem. Kolejne – z masłem orzechowym bo zwykłego tutaj nie mają. Może to i zdrowiej? Z kuchni oczywiście możemy skorzystać w ciągu dnia, jak chcielibyśmy sobie coś samemu upichcić. Może skorzystamy.

    Ruszamy więc w kierunku wulkanu. Wielu turystów już schodzi, widocznie byli tutaj o wschodzie słońca. Ale my jesteśmy na wakacjach i na tę atrakcję nie dajemy się skusić. Kupujemy bilety, cena nie jest wygórowana i zaczynamy wspinaczkę, głównie po schodach wulkanicznych. Trasa zabezpieczona jest dobrze barierkami, co kawałek znajduje się ławeczka, żeby odpocząć i napić się wody. Jeżeli ktoś zapomni zabrać wodę, można kupić po drodze.

    Jeżeli pamięta się o zabraniu pustej butelki, to w Korei można w ogóle nie wydawać pieniędzy na wodę, chyba że ktoś musi pić gazowaną. W hotelach czy miejscach turystycznych są dystrybutory, z których wszyscy korzystają. Można też pić wodę z kranu.

    Wejście na wulkan jest miejscami dosyć strome, ale schodami idzie się bezpiecznie, tym bardziej, że nie pada i zrobiło się dosyć słonecznie. Dzięki barierkom nawet małe dzieci mogą się śmiało wdrapywać na tą koreańską atrakcję. Wreszcie na szczycie! Zrobili tutaj mały amfiteatr – ławki dla tych, którzy przyjdą na oglądanie wschodu słońca. Podobno przy ładnej pogodzie są tutaj tłumy. No więc jesteśmy na Seongsan Ilchung-bong.

    Seongsan Ilchung-bong – majestatyczny (wg LP) wulkan o kształcie wgniecionej piłki, mierzący 182 metry, jest jedną z największych atrakcji wyspy Jeju (czytaj dżedżu). W dolnej części wulkanicznego stożka znajduje się przepuszczalna, wysoko porowata lawa. Powstała w wyniku eksplozji, która miała miejsce 5 tysięcy lat temu. Eksplozja była wynikiem interakcji magmy i wody gruntowej, znajdującej się w podłożu. Zalesiony krater jest otoczony postrzępionymi skałami, w środku nie ma jeziora ze względu na porowate podłoże. Z wulkanu jest piękny widok na okolicę i jest to jedyny cel tej wspinaczki. Widać też port, skąd odchodzą statki na wyspę Udo.

    Udo - Wyspa Krów

    Prognoza pogody na kolejny dzień nie jest zachęcająca, więc decydujemy się popłynąć na wyspę Udo jeszcze dzisiaj. Do portu jest blisko, udaje nam się szybko kupić bilety. Trzeba tylko pamiętać, żeby mieć przy sobie ksero paszportów. Prom zabiera nie tylko ludzi, ale też wiele samochodów. Jest sobota, więc Koreańczycy tłumnie zwiedzają atrakcje Jeju.

    Razem z biletami dostajemy tabelkę z godzinami powrotnymi, więc spokojnie możemy zastanowić się, jak tu tę wyspę zwiedzić. Jest kilka wariantów: wynająć samochód, wynająć skuter, wynająć obudowaną rikszę . Wszystko odpada, bo nie wzięliśmy prawa jazdy, ale i tak Andrzej nie zmieściłby się jako kierowca w rikszy. W dodatku jest bardzo dużo ludzi i widzieliśmy, że manewrowanie po wąskiej szosie między samochodami i autobusami nie jest bezpieczne. Tutejsze pojazdy są przygotowane dla Koreańczyków, którzy wzrostem nie grzeszą, chociaż oczywiście są wyjątki. Jeden z nich to mój ulubiony piłkarz, pan Son. Wieczorami często pokazywali w telewizji mecze, ale najczęściej były to tylko skróty  z bramkami, więc nudny półtoragodzinny mecz trwał np. 30 minut. Dlatego uwielbiałam na koniec dnia poleżeć przed telewizorem ze szklaneczką ich 18% wódeczki.

    Wybraliśmy wersję zwiedzania wyspy autobusem, który okrążał wyspę na zasadzie „hop in , hop out”. Kupowało się bilet i można było na każdym przystanku wsiąść albo wysiąść. Oczywiście wysiadaliśmy tylko tam, gdzie było coś super ciekawego. Pierwszy przystanek był przy plaży, gdzie znajdowało się parę restauracji. Tutaj Andrzej zamówił danie z octopus i ośmiorniczki były naprawdę ostre. Ja wybrałam ryż z krewetkami i warzywami – łagodny, dla turystów.

    Wysiedliśmy w kilku najciekawszych miejscach, zrobiliśmy masę zdjęć i postanowiliśmy wracać na stały ląd, bo chmury na niebie zaczęły być coraz gęstsze. W drodze powrotnej wybrałam miejsce „siedzące”. Wyglądało to tak, że było miejsce na statku, gdzie można było usiąść w kucki albo oprzeć się o ścianę. Oczywiście trzeba było zdjąć buty.

    Na szczęście tylko postraszyło deszczem. Po drodze do hotelu weszliśmy tradycyjnie do supermarketu po alkohol na wieczór i przypadkowo zobaczyłam w lodówce surowe mięsko na grilla. Od razu przypomniało mi się, że można korzystać z kuchni w naszym Guesthouse, więc po tak wyczerpującym dniu i niepewnej pogodzie pozostanie w hotelu było dobrym pomysłem. Mając patelnie, trochę oleju i przyprawy usmażenie mięska zajęło parę minut. Tak więc jedliśmy obiadek z „widokiem na morze”. Dwie panie też sobie coś skromnego upichciły, więc było towarzysko.

    Szklana niedziela i rocznica powstania 1979

    W nocy był niezły sztorm, słyszeliśmy hałas od uderzeń wiatru w okna, ale takie są dodatkowe atrakcje, kiedy mieszka się przy samej plaży. Nazywanie skrawka ciemnego żwiru plażą jest oczywiście przesadą, ale w końcu jesteśmy na wyspie wulkanicznej.

    Pada deszcz, więc po śniadaniu robię sobie „szklaną niedzielę”. Andrzej ma zawsze coś do poczytania w Internecie, więc ja szukam czegoś w telewizji. Trafiam chyba na coś ważnego, bo pan prezydent wraz z małżonką siedzą w otoczeniu starszych ludzi, głównie kobiet, na ogromnym cmentarzu. Po przemówieniu pan prezydent udaje się na groby. Staje przy jednym, a stojąca obok starsza kobieta w tradycyjnym stroju coś objaśnia. Wygląda to tak, jakby osoba pochowana była przed śmiercią torturowana. Okazuje się, że 18 maja 1979 roku wybuchło w Korei powstanie na rzecz demokracji, w którym zginęło kilkaset ludzi, więc dzisiaj przypada okrągła rocznica tego wydarzenia. Czytam o tym w „Google”.

    Historia Korei jest bardzo smutna. Przez wieki nękana przez Japończyków, zaraz po II wojnie światowej  podzielona na dwie strefy. Potem trzyletnia wojna północ- południe. Tak naprawdę rozwój Korei Południowej nastąpił po roku 1980. Patrząc, co osiągnęli w tak krótkim czasie, wzbudza podziw. W dwa lata zbudowali super nowoczesną trasę kolejową z Seulu do Busan  o długości 450 km.  Z wielu miejsc, które na pozór nie wyglądają zbyt ciekawie, potrafią zrobić atrakcję turystyczną, przyciągającą tłumy z Korei i całego świata.

    Seogwipo i wodospady

    Trochę pada, ale na przystanek mamy blisko. W niedzielę autobusy jeżdżą jak w dni powszednie, więc już po paru minutach wsiadamy. Wczoraj gospodarze w hotelu objaśnili nam dokładnie, gdzie wysiąść, napisali po koreańsku nazwę przystanku, więc jedziemy spokojnie. Pan kierowca kiwnął głową, jak pokazałam mu karteczkę z nazwą przystanku. Andrzej denerwuje się, jeszcze nie wierzy Koreańczykom. Wysiadamy jednak na przystanku z karteczki. Jesteśmy w mieście Seogwipo. Nie jestem pewna, w którą stronę się udać, ale panienka w „Seven&Eleven” objaśnia, jak dojść i dodaje, że to bardzo blisko. Tak jak zapewniali gospodarze.

    „Seven&Eleven” – sieć sklepów w wielu azjatyckich krajach. Otwarte 24 h , można kupić wszystkie podstawowe artykuły żywnościowe, drogeryjne, apteczne, także bilety na autobus, ale tutaj to już trzeba znać miejscowy język. Taka nasza Żabka. Jak się komuś spieszy i nie ma czasu na obiad, kupuje hot doga albo hamburgera, podgrzewa w mikrofalówce, zasiada przy stoliczku i danie gotowe.

    W hotelu małe starcie, bo jesteśmy ok. 12 a check in jest o 15. Dla nas w korespondencji wywalczyłam godzinę 14. Porządny, czterogwiazdkowy hotel, więc trzymają się ściśle zasad. I mimo uśmiechu panienka nic nie poradzi. Muszą porządnie wysprzątać. Więc zostawiamy torby i idziemy do Informacji Turystycznej, która znajduje się bardzo blisko. Tutaj dokładnie nam objaśniają, jak dojść do dwóch wodospadów, które mamy w planie. Do pierwszego jest blisko, więc ruszamy. Trochę mży, ale nam to nie przeszkadza. Przed wejściem na teren parku jest ogromny parking, wiele kramików z jedzeniem, więc są przygotowani na dużą liczbę gości. Wstęp jest płatny, ale to tylko ok. 6 zł od osoby dorosłej.

    Wchodzimy więc na teren parku, w którym znajduje się Cheonjiyeon Pokpo, wodospad o wysokości 22 m, który wieczorem jest oświetlony. Spacerujemy ładnymi alejkami, robimy zdjęcia, kupujemy sobie koreańskiego hot doga w słodkiej bułce i wracamy do hotelu. Dostajemy pokój, ale od razu ruszamy na Olle Market. Niedziela, więc jest sporo ludzi.

    Olle Market w Seogwipo

    Na golonkę nie mamy ochoty. Ogromne talerze ze surowymi owocami morza ładnie wyglądają, ale jak to jeść? W końcu przy jednym straganie właściciel ma miseczkę pokrojonych krewetek do próbowania. Są pyszne. Decydujemy się kupić talerz, bo mogą nam tutaj od razu ugotować i podać. Siadamy więc przy małym stoliczku, dostajemy fartuchy i rękawiczki. Przynoszą nam talerz krewetek w tak twardej skorupie, że mięso można wydostać tylko odpowiednim sposobem. Uczą nas, jak się do tego mięsa dobrać, ale ja i tak w końcu używam pałeczek do wydostania krewetki z jej twardego opakowania. Więcej pracy niż jedzenia, więc ruszamy na poszukiwanie restauracji.

    Nie jest to takie proste. Niedzielny wieczór, więc wszyscy Koreańczycy świętują. Na szczęście udaje nam się zdobyć miejsce przy dużym stole i zamawiamy mięso na grilla. Do tego przynoszą dużo ziemniaków pokrojonych w cieniutkie plasterki, więc mamy niezłą ucztę. Teraz wypada już tylko kupić jakiś napój na wieczór, bo w telewizji ma być dobry mecz.

    Jeju Olle Trail

    W planie mieliśmy trekking na najwyższą górę w Korei – Mt. Hallasan, 1950 metrów. Ale rezygnujemy z tego wejścia, bo w informacji turystycznej słyszymy, że trasa jest bardzo wymagająca, w dodatku wczoraj dużo padało i może być ślisko. Stanowczo odraczają trekking i polecają hiking trasą Olle. Idziemy wiec kupić kosmetyki, bo już prawie kończy się nasz pobyt w Korei, a my jesteśmy bez zakupów.

    Został nam jeszcze do zobaczenia drugi wodospad, Jeongbang Pokpo, jedyny w Azji, który wpada bezpośrednio do oceanu. Tyle Lonely Planet. Żeby się dostać do tego wodospadu, trzeba zejść stromymi schodami na kamienistą plażę. Kamienista – to mało powiedziane. Są tam ogromne kamienie, na których można nogi połamać, ale oczywiście wszyscy chcą podejść jak najbliżej małego jeziorka, do którego wpada 23 metrowej wysokości wodospad. Z jeziorka odchodzi strumyczek do oceanu, więc wodospad wpada do morza.

    W informacji dowiadujemy się o Jeju Olle Trail. Jest to sieć tras umożliwiających zwiedzenie prawie całej wyspy, bo obejmuje 430 km. Ma wiele ciekawych oznaczeń, ale my nie wgłębiamy się w ich znaczenia. Chcemy tylko trochę pospacerować. Trasa wzdłuż oceanu jest bardzo ciekawa, zwłaszcza że po około dwóch kilometrach trafiamy na kawiarnię pięknie położoną na klifie. Ja już postanawiam tutaj zakończyć trekking przy filiżance gorącej czekolady. Zagaduje nas miły pan, podróżujący – jak się okazało, ze swoją matką, bo żona nie może dostać urlopu. Był w Europie i koniecznie chce przyjechać do Polski. Wymieniamy adresy mailowe. Do hotelu wracamy trochę inną drogą i znowu wybieramy restaurację grillową, tym razem blisko naszego hotelu. Sprawdzamy, jak dostać się na lotnisko – okazuje się, że bardzo blisko mamy przystanek „limuzyny” – tak nazywają autobusy dowożące na lotnisko.

    Kosmetyki na ulicy Myedong

    W hotelu spało 300 studentów, więc windy są okupowane przez ich walizki. My na szczęście nie musimy się bardzo spieszyć, więc spokojnie robię jajecznicę na masełku. Tutaj jak się chce zjeść jajecznicę, to trzeba sobie samemu usmażyć. Pełno różnych dodatków, ale większość to koreańskie specjały, które może by były dobre dla nas na lunch, ale nie na śniadanie.

    Do przystanku autobusowego, oznakowanego „airport limusine” mamy bardzo blisko. Dochodzą inni turyści z walizkami, więc na pewno jesteśmy na właściwym przystanku. Jakaś Hinduska pyta mnie, czy wiem, jak długo autobus jedzie na lotnisko. Przewodnik podaje, że 1,5 godziny. Nie wiemy tylko jaką trasą – czy wokół wyspy, czy w poprzek. Ale w końcu autobus przyjechał. Najpierw objechał kilka hoteli w turystycznym kompleksie Jungmun Resort, wreszcie ruszył w poprzek wyspy w kierunku lotniska. I dokładnie po 1,5 godzinie wysiadamy na terminalu Departure.

    Hotel w Seulu mieliśmy oczywiście zarezerwowany, ale już w całkowicie innym miejscu – blisko ulicy Myedong, która słynie ze sklepów z kosmetykami, ulicznego jedzenia i kramów z ciuchami. Mimo dosyć dokładnego opisu, który przysłał nam hotel, jak dojść z przystanku Airport limusine, trochę błądzimy. Pewien amerykański turysta, któremu pewnie się nudziło, starał się nam pomóc. W końcu znajdujemy szyld, przy którym trzeba skręcić. W recepcji dostajemy klucze bez dyskusji, że jeszcze nie ma 15. Pokój nie jest duży, ale wyposażony we wszystko, co potrzeba. A najważniejsze,  wygodne łóżko.

    No więc idziemy kupować kremiki. Przed każdym sklepem stoi naganiacz, który od razu wręcza prezenty w postaci maseczek, ale musimy wejść do sklepu. W pierwszym panienki od razu próbują mi wmówić, że to „cudo” odmłodzi mnie o 20 lat, że znikną wszystkie plamki ze skóry itd. Patrzę na cenę, nie wydaje się szokująca, ale jak panienka wydrukowała paragon, to okazało się, że pomyliłam się o jedno zero. Ze względu na to, że za jeden dolar dostajemy około 1170 Wonów, więc większe sumy to już są dziesiątki tysięcy. Na szczęście Andrzej jeszcze nie zapłacił kartą kredytową, więc wycofujemy się z transakcji. I na tym kończę przygodę z cudami koreańskiej kosmetologii.

    Tak więc temat zakupów mamy odhaczony i oddycham z ulgą. Można znowu delektować się atmosferą Seulu. Byliśmy tutaj trzy tygodnie temu, ale miasto jest zupełnie inne. Zrobiło się bardzo gorąco i zjechało mnóstwo turystów. A może po prostu ta dzielnica przyciąga ludzi, którzy przyjeżdżają tutaj głównie na zakupy. Przypadkowo trafiamy na dużą restaurację z pysznymi zupami i pierogami i poznajemy Indonezyjczyków, którzy otwarcie przyznają, że co roku przylatują tutaj na zakupy. Ale oni lecą tylko dwie godziny.

    Muzeum Wojny i Muzeum Narodowe

    Idziemy na śniadanie i jesteśmy w szoku! Owoce, soczki, jajka, ciasta, jogurty, chińskie zupki, oczywiście kawa i wybór herbat. Trochę ciasno, jak akurat zejdzie więcej gości, ale przecież jesteśmy w malutkim kraju, gdzie mieszka 77 milionów ludzi.  I większość zajmują góry. Śniadanie wszyscy jedzą szybko, bo każdy ma napięty plan zwiedzania, albo długą listę zakupową.

    My mamy w planie zwiedzanie muzeów. Najpierw jedziemy do War Memorial of Korea. Ogromne muzeum już na wstępie robi wrażenie wspaniałym pomnikiem upamiętniającym wojnę koreańską. Jest też pomnik weteranów i flagi wszystkich państw, które brały w niej udział z opisem, ile osób z danego kraju zginęło.

    Dostajemy mapkę z dokładnym planem całego muzeum. Zaczynamy od sali, gdzie pokazano jak walczyli ich praojcowie w prehistorycznych czasach. I tak po kolei czasy średniowiecza, wiek XVIII aż do czasów współczesnych. Najważniejsze bitwy w ich historii zostały pokazane na filmach w formie animowanej z podkładem angielskim, więc można było kilka razy wygodnie usiąść w klimatyzowanej salce i popatrzeć, jak kiedyś walczyli Koreańczycy. Oczywiście głównie z Japończykami. I to ma przełożenie na dzisiejsze stosunki. Koreańczycy już nie chcą dominacji Japonii i ostro protestują na ulicach Seulu. Ale lepiej wrócić do zamierzchłych czasów.

    Najważniejszą i największą część ogromnego budynku zajmuje oczywiście historia ostatniej wojny koreańsko-koreańskiej. Chcąc wszystko dokładnie obejrzeć należałoby tutaj zostać na cały dzień, ale to już zostawiamy Koreańczykom. To w końcu ich historia, co widać po dużej ilości wycieczek szkolnych. Nawet dla maluchów jest dużo atrakcji. Samoloty, czołgi, artyleria, to przecież fascynuje dzieci wychowywane „w duchu pokoju”.

    Krótki odpoczynek przy dobrej kawce i ruszamy do drugiego muzeum. Z planu miasta wynika, że są to dwa przystanki metra. Panienka w informacji odradza wędrówkę pieszo, bo to daleko. Ale my chcemy oglądać miasto a nie podziemia metra. Ruszamy więc w kierunku National Museum of Korea. I znowu ogromny budynek i mnóstwo wycieczek szkolnych. Muzeum jest na niewielkim wzgórzu, więc pięknie widać stąd górę Namsan i dużą część Seulu.

    Wystawy nie są już dla nas czymś nowym, wiele podobnych widzieliśmy  w Gyeungju. Piękne złote skarby znalezione w grobowcu Hwangham są prawie identyczne jak te z dynastii Shila. Wspaniałe rzeźby Buddy, z których najstarsza pochodzi z VII wieku. Jest też marmurowa pagoda z dynastii Goryeo.

    Oba fantastyczne muzea są za darmo. Gdyby u nas zwiększono ilość darmowych dni, albo tylko wprowadzono darmowe godziny w muzeach narodowych, pewnie znacznie zwiększyłaby się ilość zwiedzających. Teraz możemy już powoli podsumować wydatki „na Koreę”. Gdyby nie dosyć drogi przelot (3000 zł od osoby Dreamlinerem) to koszty dziennego pobytu dla dwóch osób na wszystko z wyjątkiem zakupów jest porównywalny do kosztów jednego noclegu w dobrym hotelu latem nad polskim morzem. Niestety w lipcu i sierpniu nasze hotele cenowo przeznaczone są głównie dla przybyszy z zachodu. Korea Południowa jest tania, bezpieczna, a serdeczność jej mieszkańców rekompensuje trudy podróży.

    Już czujemy przesyt historii, więc chcemy wrócić do współczesności. Na szczęście przed wyjściem zauważam brak swojej komórki. Idę do informacji a panienka z uśmiechem pokazuje, gdzie komórka na mnie czeka. Musiałam udowodnić, że to moja własność, więc Andrzej dzwoni do mnie, a dziesiątki zdjęć z wnukami ostatecznie załatwiają sprawę. Panienka i tak była pewna, że to moja komórka, ale musi trzymać się przepisów. Podobno zostawiłam telefon na ławce oglądając panoramę miasta i ktoś ją przyniósł do informacji. Czy to się może zdarzyć w innym kraju? Myślę, że tak. A u nas?

    Wysyłajcie widokówki

    W hotelu kupujemy widokówki ze znaczkami. Jest to już taki archaizm, że w krajach, gdzie liczy się przede wszystkim nowoczesność, a do takich już się zalicza Koreę, dostać tradycyjną widokówkę jest prawie niemożliwe. Komu dzisiaj chce się wypisywać kartki? I szukać skrzynki pocztowej? Wysłanie sms czy mms trwa sekundy. Ja najpierw szukam poczty, żeby kupić znaczek, potem wybieram widokówki, często długo zastanawiając się, którą wybrać. Na wypisywaniu spędzam dużo czasu, bo nigdy nie piszę   „pozdrowieniami z …”, ale zawsze podaję krótką informację o danym miejscu. Więc nasze wnuczki mogą dużo nauczyć się, czytając moją pisaninę na widokówkach. Robię też to dla siebie, bo miło jest powspominać miejsca, które się kiedyś odwiedzało. I jak dotąd wszystkie kartki doszły. Nie doszły tylko te wysłane z Bilbao!! Niesamowite. Muszę w końcu poprosić moich znajomych Basków, żeby przysłali mi chociaż jedną kartkę. Pustą. Treść napiszę sama.

    Gdzie jeść w Seulu?

    Ostatni dzień w Seulu jest bardzo gorący. Więc przypadkowo wybraliśmy świetną porę na zwiedzanie Korei, chociaż trochę za późno na czas kwitnienia wiśni i stanowczo za wcześnie na wspaniałą kolorystykę jesienną. Mieszkamy tak blisko centrum, że już nie wypada korzystać z metra. Idziemy więc do strumienia Cheong-gye-cheon, który dzisiaj wygląda zupełnie inaczej. Jest mnóstwo kwiatów, ludzie moczą nogi i odpoczywają w cieniu. Powoli zaczynamy szukać knajpki, żeby zjeść lunch. I znowu obowiązuje zasada: jak chcesz coś zjeść, musisz zejść z głównej ulicy i zagłębić się w plątaninę uliczek. I tak trafiamy do dzielnicy Insa Dong. Jest  Wiele restauracji już jest pozamykanych, bo lunch je się tutaj bardzo wcześnie. Trudno się dziwić, że po kawie jedzą wcześnie lunch. Ale znajdujemy przytulną restaurację o wystroju prowansalskim i gdyby nie danie typowo koreańskie, czulibyśmy się jak we Francji. Kurczak pocięty na kawałki i pieczony w średnio ostrej panierce. Oni jak widzą przybyszów z innego kontynentu to od razu sugerują wersję „bez papryczki” w menu. A najwyżej z jedną.

    Teraz możemy śmiało wrócić na główną trasę. Zauważamy ogromny budynek otoczony kordonem policji, mnóstwo opancerzonych samochodów, mur zabezpieczony od góry zwojem drutu kolczastego. Okazuje się, że to ambasada amerykańska.

    Demostracja w Seulu

    Blisko pomnika admirała widzimy mnóstwo ludzi z flagami. Policji jest dużo, ale można spokojnie przechodzić. Dowiadujemy się, że trzeciego października 2017 roku policja brutalnie zamordowała 5 członków partii Taegukgi, walczącej w obronie wolności i demokracji. Sprawcy nie zostali rozliczeni z tego mordu, więc co roku odbywają się tutaj demonstracje.

    Zostawiamy więc demonstrujących i idziemy pod bramę Gwanghwamun, żeby zakończyć naszą wyprawę w miejscu, które koniecznie chciałam sfotografować wieczorem. Brama jest pięknie oświetlona i chociaż obok znajduje się ogromne skrzyżowanie, samochody zatrzymują się na światłach i mamy czas parusekundową sesję zdjęciową.

    Pożegnanie Seulu - Brama Gwanghwamun

    Teraz już możemy wracać do domu. Jeszcze tylko ostatnia kolacja. Wybieramy grill, ale po raz pierwszy coś się nie zgadza na naszym rachunku. Okazuje się, że zupka, która miała być „on the house”, a wiec darmowa, została doliczona do rachunku. Pani bardzo przepraszała, a ponieważ klientów, a co za tym idzie obsługujących było bardzo dużo, wierzę, że był to przypadek.

    Po powrocie do hotelu dostaję prezent od pana w recepcji – szampon z dodatkiem żeńszenia. I miła informacja – śniadanie jest już od godziny 7 rano, więc możemy spokojnie zjeść przed wyruszeniem na lotnisko. Decydujemy się na podróż metrem, bo wydaje się pewniejsze od autobusu. Trzeba wprawdzie dźwigać  torby, bo metro w Seulu w wielu miejscach nie ma ruchomych schodów. Ale trasa do lotniska jest już bardzo nowoczesna i wygodna. Należy tylko znać numer Terminala, z którego się odlatuje.

    Korea Południowa była ostatnim krajem w Indochinach, który odwiedziliśmy. Zostawialiśmy ją sobie na deser, który okazał się wyjątkowy. Jesteśmy pod wrażeniem kraju, który zrobił tak ogromny postęp. I ludzi, dla których szacunek do drugiego człowieka jest ponad wszystko.

    Dla uzupełnienia Bloga zapraszamy do Galerii zdjęć.

    Korea Południowa – tanio i bezpiecznie

    Zostaw komentarz

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    Scroll to Top