Chile - listopad 2006
Kraj długi na 4300 km, miejscami wąski na 200 km, wciśnięty między Ocean Spokojny i pasmo Andów, z Atakamą, największą solniczką i najbardziej jałową pustynią świata, oraz Patagonią, często nieosiągalnym marzeniem wielu podróżników. Chile. Ziemie dzisiejszego kraju wchodziły w skład państwa Inków. W 1540 roku Hiszpanie zbudowali obecną stolicę, Santiago. W 1818 roku Armia Andyjska rozpoczęła wyzwalanie kraju spod dominacji hiszpańskiej. Po II wojnie światowej Chile wraz z Argentyną stały się azylem dla wielu uciekinierów z Europy. W 1973 roku generał Pinochet przeprowadził brutalny zamach stanu. Dyktatura wojskowa trwała ponad 20 lat.
CHILE - Andy, Atakama, Patagonia
Spis treści
Nasza trasa w Chile
„Lecimy do Ameryki Południowej?” – zapytała Renata, koleżanka z Warszawy. „Ok, ale ja mogę tylko latem” – odpowiedziałam. „To ja załatwiam loty, Ty myśl nad trasą” .
Po tygodniu Renata dzwoni: „Nie możemy lecieć w lipcu do Chile”! „Dlaczego?” pytam. „Przecież tam jest zima!” odpowiada Renata. I pyta: Byłaś w Chinach? Nie. No to lecimy do Chin….
Ale pewnego listopadowego dnia startujemy z berlińskiego Tegel. Najpierw Madryt. W stolicy Hiszpanii mamy sporo czasu – akurat tyle, żeby zjeść paellę. Po wielu godzinach lądujemy w wyśnionej przez Renatę stolicy kraju, który posiada kawałek Antarktydy.
Santiago de Chile! Kierowca taksówki, którą jedziemy, opowiada o historycznych budowlach, mijanych po drodze. I tak zaczyna się przygoda z najdziwniejszym geograficznie krajem na świecie – Chile.
SANTIAGO de Chile
Śniadanie w hotelu na słodko. Szare komórki dostały zastrzyk energii, ruszamy do najbliżej położonych atrakcji. Kościół św. Franciszka i przylegający do niego klasztor jest jednym z najstarszych obiektów sakralnych Chile. W Muzeum Sztuki Prekolumbijskiej, założonej przez architekta i kolekcjonera antyków Sergio Larrain Garcia-Moreno oglądamy zbiory pochodzące z głównych obszarów kultury prekolumbijskiej.
Jedna z głównych ulic miasta to Avenida General O’Higgins. Generał O’Higgins był rewolucjonistą i pierwszym przywódcą Chile po wyzwoleniu z rąk Hiszpanów. Jeden z pasaży odchodzących z alei prowadzi do Plaza de Armas. Przy potężnym budynku Katedra Metropolitana mężczyzna uzdrawia dotykiem rąk.
Ciekawymi architektonicznie budynkami są też Biblioteka Uniwersytecka i Correo Central, czyli Poczta Główna.
Na placu trwają przygotowania do świątecznej choinki – sztucznej. Tutaj zaczyna się lato.
Mercado jest połączeniem targu rybnego z zapleczem restauracyjnym. Na stoiskach mnóstwo nieznanych nam gatunków ryb i owoców morza kusi wyglądem. Jest też restauracja, serwująca dania rybne. Z trudem znajdujemy wolny stolik. To najlepsza rekomendacja jakości i chociaż ryby nie zawsze pachną fiołkami, tutaj mają sposób, aby przyciągnąć turystów.
Wjeżdżamy gondolą na wzgórze Cerro San Cristobal, 300 m powyżej miasta. Przed nami roztacza się przepiękna panorama stolicy Chile. Wdychamy czyste, rześkie powietrze, zamykamy oczy, aby zapamiętać i utrwalić widok majestatycznych Andów, otulających położone w dolinie miasto. Po tej uczcie duchowej mamy ochotę na wypicie aromatycznej filiżanki kawy.
Zjeżdżamy kolejką szynową do dzielnicy artystów Bella Vista i trafiamy na uroczą kawiarenkę, w której spotykamy obywatela amerykańskiego. Parę lat temu przyleciał do Chile, zakochał się w uroczej panoramie Santiago i nie mniej uroczej Chilijce i nie zamierza wrócić do swojego rodzinnego kraju.
Park Santa Lucia Hill to wzgórze będące pozostałością wulkanu sprzed 15 mln lat. Ozdobiony fasadami, klatkami schodowymi i fontannami spogląda z wysokości 69 m na otaczający teren. Grecki Posejdon, czy rzymski Neptun, rozbija skałę, a z niej tryska życiodajna woda. Siadamy na ławeczce i wchłaniamy wieczorny klimat miasta.
Okolice Santiago – Cajon del Maipo i San Alfonso
Drugi dzień wyprawy chcemy spędzić w plenerze. Jedziemy metrem do końcowej stacji Punta Alto i autobusem do Cajon del Maipo, niewielkiego miasteczka otoczonego górami. Czujemy się bezpiecznie, ale plecaki ściskamy przed sobą. W centrum turystycznym dostajemy mapki okolic i wskazówki, jak spędzić dzień. Najpierw autobusem do miasteczka San Alfonso – tam wykupujemy możliwość dojścia do wodospadów. Pierwszy odcinek trasy to przejście wiszącym mostem nad rwącą rzeką Maipo.
Spływ tratwami podniósłby poziom adrenaliny, ale to początek sezonu turystycznego i nie ma chętnych. Za to niewielka restauracyjka, położona przy kanionie nad rzeką ma niezłe menu. Po powrocie z trekkingu zjemy tutaj lunch: kalmary i łososie.
Wioska SAN PEDRO de Atacama i Dolina Księżycowa
Kolejny dzień: wczesna pobudka i taksówka na lotnisko. Lecimy do Calamy, miasta leżącego na wysokości 2700 m n.p.m. Jesteśmy szczęściary: siedzimy przy oknie. Fotografujemy niesamowite szczyty chilijskich And. Z lotniska większość turystów udaje się do San Pedro de Atacama. Wioska San Pedro to miejsce wypadowe do Doliny Księżycowej i największej solniczki ziemi, jak żartobliwie Renata nazywa Atakamę. Na lotnisku kupujemy miejsca w taxi collectivo. To taksówka wieloosobowa, która zawozi pasażerów do ich hoteli. Zostawiamy bagaże w naszym i spieszymy do biura podróży. Wykupujemy wycieczki na popołudnie i kolejne dni.
Wioska San Pedro – parterowa zabudowa w stylu Indian peruwiańskich – to prawie same hotele, restauracje, sklepiki i biura turystyczne. Mieszkańcy utrzymują się prawie wyłącznie z turystyki.
Oddalona 120 km od Calamy znajduje się na wysokości 2440 m n.p.m., na północnym krańcu rozległego słonego jeziora Salar De Atacama.
O czwartej po południu meldujemy się w biurze, skąd z pozostałymi turystami jedziemy do Doliny Księżycowej.
Księżycowe widoki Valle de la Luna, obszaru niezwykłych form geologicznych, powstałych na skutek erozji jest niesamowity. Ostrożnie stąpamy po tej wysuszonej ziemi. Mamy wrażenie, że chodzimy po księżycu. Tylko bez skafandrów.
Zbliża się wieczór. Turyści ze wszystkich autobusów spotykają się na widowisku pod tytułem: zachód słońca. Trochę to naciągana atrakcja, ale zmieniająca się kolorystyka form skalnych jest dobrym obiektem do robienia fantastycznych zdjęć. Jedną z najciekawszych skał są Trzy Marie – forma geologiczna przypominająca postacie klęczących niewiast.
Po powrocie bierzemy prysznic w chłodnej wodzie. W San Pedro często „siada” napięcie w grzejnikach elektrycznych. Wszyscy turyści kąpią się o jednakowej porze.
Pustynia Atakama. Miasteczka Socaire i Tocanao
Następnego dnia o 8 rano przyjeżdża po nas mały bus z Atacama Tours. Przewodnik mówi tylko po hiszpańsku. Towarzyszy nam para miłych Francuzów i tłumaczy na angielski to, czego nie obejmuje moja skromna znajomość espaniol. Jedziemy szosą, która dalej prowadzi do Boliwii – stąd to tylko 48 km.
Docieramy do pustyni solnej, po której spacerujemy wytyczonymi ścieżkami, podziwiając flamingi i ptaki migrujące z Kanady.
Woda spływająca z gór płynie pod powierzchnią. Na zewnątrz wydobywa się w postaci soli bardzo bogatej w liczne pierwiastki, m.in. potas. Dawniej był tutaj ocean. Kto chce pogłębić wiedzę na temat Atakamy, może poczytać na tablicach historię powstania tego najsuchszego zakątka ziemi.
Brak wody i bliskość wiecznie dymiącego wulkanu Lazar nie sprzyjają zasiedleniu. Wulkan wybucha co najmniej raz do roku. Tworzy się wtedy grzyb pyłu, który zalewa okolice. Wybuchy są często niewielkie, ale powodują smog. Podziwiamy ten wiecznie dymiący wulkan, który czasami wybucha nie lawą, ale pyłem.
W 1974 roku władze chilijskie próbowały „zalesić” pustynię. Posadzono setki drzew, których korzenie mogą zagłębiać się w ziemię do 100 metrów, a zwierzęta jedzą liście. Osiadło 8 rodzin, ale przetrwały tylko dwie. Człowiek znowu przegrał z przyrodą.
Kolejny przystanek to położone na wysokości 4000 m n.p.m. „lagoons” – jeziora, których woda mieni się odcieniami turkusu i błękitu.
W miasteczku Socaire zatrzymujemy się na lunch i po raz pierwszy jem fioletowe „pyry”. Przewodnik opowiada, że wszystkie odmiany ziemniaka wywodzą się od gatunku Solanum brevicuale. Jego kolebką jest Peru. Pierwszy okaz pojawił się około 7-10 tysięcy lat temu. Do Europy bulwiaste warzywo sprowadzili Hiszpanie w XVI wieku. Debiut był jednak nieudany. Mieszkańcy starego kontynentu uważali, że jedzenie bulw może doprowadzić do chorób. Podobały im się tylko kwiatki.
W kraju nad Wisłą ziemniak pojawił się w wieku XVII. Zakochany po uszy Jan III Sobieski przywiózł Marysieńce pierwsze sadzonki ziemniaka. Z wyprawy do Wiednia. Na pewno nie podejrzewał, że za 300 lat Polska będzie w czołówce światowych producentów warzywa, bez którego wielu Rodaków nie wyobraża sobie obiadu.
Skromne, parterowe domy, zabytkowy kościółek. Miasteczko leży na wysokości 3500 m n.p.m. i zaprasza turystów, którzy chcą mieć piękny widok i święty spokój.
Kolejne miasteczko – Tocanao – powstało jako oaza przy kanionie, w którym zbiera się woda spływająca z gór. Schodzimy do kanionu i podziwiamy przemyślny system kanałów nawadniających, umożliwiający przetrwanie mieszkańcom. Czysta woda spływająca z gór jest magazynowana i stopniowo spuszczana do poszczególnych gospodarstw. Pozwala to na uprawę wielu rodzajów owoców i warzyw. Życie tutaj jest bardzo trudne, ale mieszkańcy miasteczka pomagają sobie i nie mają zamiaru go opuszczać. Niedaleko rynku fotografujemy kościół i dzwonnicę San Lucas, oba uznane za Pomniki Narodowe.
Wracamy do San Pedro i pakujemy się. Następną noc spędzimy w Calamie.
Dolina gejzerów Tatio Mallku
Minibus przyjeżdża po nas o 4 rano i ruszamy w kierunku doliny gejzerów. Po 2 godzinach wysiadamy i trzęsiemy się z zimna: termometr wskazuje kilka stopni poniżej zera. Musimy być przed wschodem słońca, bo tylko po ciemku widać dymiące gejzery. Dostajemy śniadanie i czekamy z utęsknieniem na słoneczko. Śliczne oko wychodzi i od razu robi się cieplej. Przewodnik ostrzega – chodzić tylko wytyczonymi ścieżkami! Wyjaśnia dlaczego.
Gejzery w Atakama mają inne pochodzenie niż te w parku Yellowstone. Tam woda zbiera się pod twardą powłoką, co jakiś czas znajduje sobie dziurę i wybucha w postaci gejzeru. Wokół największych znajdują się ławki i informacja o godzinie wybuchu.
W Atakama skorupa ziemi jest porowata. Woda spływająca z gór najpierw ogrzewa się pod powierzchnią od lawy wulkanicznej, potem ulatnia w postaci pary. Nigdy nie wiadomo, gdzie para znajdzie sobie ujście, więc chodzenie po tym terenie jest bardzo niebezpieczne. Kilka lat temu para turystów japońskich poślizgnęła się w czasie robienia zdjęć i tak poparzyła, że zmarli w drodze do szpitala. Gejzer nazwano „killerem”. Od tego czasu ochroniarz ostrzega zbyt gorliwych fotografów.
Nie brakuje chętnych do zanurzenia w gorącym jeziorku. Nam wystarczy wdychanie pary o zapachu siarki.
Jest niewielkie schronisko dla tych, którzy nie mają zamiaru wstawać o czwartej rano albo są pasjonatami gejzerów.
Ruszamy w kierunku wioski Chiu Chiu. W XVI wieku zbudowano tam kościół – pierwszy na terenie Chile.
Wioska Chiu Chiu i kościół San Francisco
Wioska założona u zbiegu dwóch rzek: Loa i Salado była punktem zaopatrzenia w wodę i żywność w czasach konkwisty. W 1540 roku wzniesiono tutaj pierwszy kościół. Budulcem było adobe, drewno kaktusowe i skóry. Adobe to suszone na słońcu cegły z błota i sklejonych gałęzi. Drzwi do kościoła wykonano z kaktusa. Budowano bez użycia gwoździ – poszczególne elementy łączono rzemieniami. Krzyż nie jest na stałe przytwierdzony do ołtarza. Mieszkańcy wynoszą go w czasie uroczystości religijnej, która odbywa się co roku 4 października.
Dochodzi gwar dzieciarni. Blisko kościoła znajduje się szkoła i uczniowie wyszli na przerwę. Lubię zaglądać do klas. Panie nauczycielki pozwalają na zdjęcia – cieszą się, że interesuje nas nie tylko to, co „stare”.
W dolinie za kościołem „płynie, wije się rzeczka”. To Loa – my nazwalibyśmy ją strumykiem, ale dla mieszkańców najsuchszego zakątka ziemi to prawdziwa płynąca masa wody. Suma rocznych opadów w Atakama nie przekracza 100 mm. Po obu brzegach „rzeki” wysokie trawy zasłaniają domy wioski. Nic nie widać, nic nie słychać. Idealne miejsce na relaks.
Lasana Pucara
Lasana – mała wioska nad rzeką Loa. Przewodnik prowadzi nas na lunch do tradycyjnie urządzonej restauracji. Musimy mieć siły do obejścia fortecy o długości 250 metrów, zbudowanej w czasach prekolumbijskich przez Atacemos, rdzennych mieszkańców pustyni Atakama.
Twierdza, skonstruowana w XII wieku z zastosowaniem unikalnej techniki budowlanej jest od 1982 roku pomnikiem narodowym. W fortecy wybudowano 110 domów. Wszystkie były za sobą połączone ścieżkami. Mieszkania miały dwa rodzaje piwnic. Jedno służyło za spiżarnię, drugie za lodówkę. Dzięki odpowiedniemu systemowi kanałów wentylacyjnych panował chłód.
Do Calamy mamy niecałe 30 kilometrów. Kierowca nie tylko zawozi naszą grupę do miasta, ale rozwozi do hoteli. Po tej wycieczce turyści zwykle lecą dalej. Nasz samolot do Santiago startuje o 7:30. Prosimy właścicielkę hotelu o rezerwację taksówki na godzinę 6 rano. Kiedy się wyśpimy?
W stolicy przesiadamy się na samolot do Punta Arenas. Przelatujemy parę tysięcy kilometrów nad Chile. Zaczyna się Patagonia.
Punta Arenas, Patagonia
W Punta Arenas taxi collectivo zawozi nas do hotelu Fitzroy. Miła pani w recepcji pomaga zarezerwować hotel w Puerto Natales. Informuje też właścicielkę, że przyjadą dwie senioras i prosi, aby wyszła po nas na dworzec autobusowy. Planujemy następny dzień. Tempo będzie zabójcze – dwie wycieczki w ciągu jednego dnia a wieczorem przejazd autobusem liniowym do Puerto Natales. Z popołudniowej wycieczki przewodnik zawiezie nas na dworzec autobusowy. Musimy tylko po śniadaniu zanieść tam torby. No i zdążyć zgłosić się parę minut przed odjazdem. Bagaże będą już w lukach autobusu. Super!
Wreszcie lenistwo! Jemy spokojnie śniadanie bo dopiero o 10 przyjedzie po nas przewodnik. Punta Arenas jest dość interesującym miastem. Rozwija się wokół portu, do którego zawijają kutry rybackie, statki, na których naukowcy prowadzą badania naukowe, statki wycieczkowe. Nas interesuje tylko Cieśnina Magellana i pingwiny.
Uwieczniamy jednak egzotyczne drzewa iglaste przy Avenida Colon, czyli Alei Kolumba. Wyglądają imponująco.
Podczas pierwszej wycieczki jedziemy do Fort Bulnes, położonego nad Estrecho de Magallanes.
Po drodze zatrzymujemy się przy ciekawym pomniku. Chile posiada kawałek Antarktydy i jesteśmy dokładnie w połowie kraju: między jego krańcem północnym a biegunem południowym.
Fort Bulnes założono w 1843 roku nad Cieśniną Magellana, na skalistym wzgórzu w Punta Santa Ana. Z powodu braku wody pitnej i trudnej do uprawiania gleby mieszkańcy szybko opuścili to miejsce. Nad zatoką wbito tablicę upamiętniającą wyczyn portugalskiego żeglarza. Pierwszego listopada 1520 roku Ferdynand Magellan podczas podróży dookoła świata przepłynął cieśninę, którą nazwał Cieśniną Wszystkich Świętych. Na cześć odkrywcy została później nazwana Cieśniną Magellana. Straciła znaczenie po wybudowaniu Kanału Panamskiego. Sam Magellan nie dokończył podróży, zginął na Filipinach. Kapitanem jedynego statku, który dokończył podróż dookoła świata był urodzony w Kraju Basków Juan Sebastian Elcano.
Na niektórych drzewach widzimy bladożółte kulki – jest to „chleb Indian”. Jadalne owoce, które widokiem przypominają morele, konsystencją galaretkę, ale są bez smaku.
Przewodnik prowadzi naszą niewielką grupę do przytulnego schroniska. Zamawiamy empanadas – wyglądają jak nasze pierogi, ale są pieczone w piekarniku. Gorąca herbata, ciepło kominka, miłe rozmowy z pozostałymi turystami.
Plakaty na ścianach przypominają, że te tereny były dawniej własnością Aborygenów. W ciągu kilku wieków usuwano ich stopniowo z własnej ziemi. Ostatni Aborygen 100% krwi zmarł w latach 70.
Wracamy do miasta, zanosimy torby na dworzec autobusowy Fernandez i jemy lunch. Kolejną pyszną rybę. O godzinie 16 wyjeżdżamy sprzed biura turystycznego nad zatokę Seno Otawa, gdzie żyje kolonia pingwinów Magellana. Oglądamy te ciekawe i śmieszne zwierzątka, jak nurkują w zatoce oceanu, łażą gęsiego, chowają łebki między skrzydła, a nawet pozują natrętnym turystom. Ale tylko tym, którzy zapłacą.
Wracamy do Punta Arenas i przewodnik zawozi nas na dworzec autobusowy. Mamy trochę czasu do odjazdu. Wypada coś zjeść – tym razem będzie to hamburger, ale nie mający nic wspólnego z kuzynem z McDonald. Punktualnie o 20 autobus wyrusza w kierunku Puerto Natales. Droga jest jednostajna, ale to przecież płaska równina Patagonii.
Patagonia nie ma granic. Obszar około 1 miliona km² obejmuje południowe tereny Ameryki Południowej, wraz z Ziemią Ognistą i Przylądkiem Horn. Jedno z najwspanialszych terenów na Ziemi, marzenie fotografów i poszukiwaczy przygód. Kraina lodowców, jezior, po których pływają góry lodowe w kolorze chabru, bezkresnych stepów, klifowych wybrzeży i niesamowitych szczytów.
Około 23 docieramy do Puerto Natales. Właścicielka hoteliku czeka na nas na dworcu autobusowym. Mimo późnej pory uzgadniamy plan trzech dni, na które chcemy tutaj zostać. Seniora prowadzi agencję turystyczną, jak chyba każdy hotel w mieście. Uff, nie musimy nigdzie wychodzić! Jesteśmy skonane, nie przeszkadza nam skromny metraż pokoju. Jest ciepło, miło i bezpiecznie. Jutro przeprowadzimy się do większego pokoju.
Puerto NATALES
Park Narodowy Bernardo O’Higgins można obejrzeć tylko z wody. Idziemy do portu i dostajemy się na pokład statku pływającego po Fiordzie Ostatniej Nadziei .
Jest pięknie i czeka nas jedna z najwspanialszych wypraw wodnych Patagonii. Wita nas para kondorów, przepięknych ptaków z rodziny sępów. Indianie je zabijali, ponieważ wierzyli, że porywają dzieci. To niemożliwe. Kondory nie jedzą świeżego mięsa, żywią się wyłącznie padliną.
W oddali widać ostre szczyty Torres del Paine. Rzeką Rio Serrano można dopłynąć do Parku Narodowego Torres del Paine. Ale do przepłynięcia jest 35 km i tylko szybka łódź pokona tę trasę. Statki wycieczkowe są za wolne.
Torres del Paine – masyw górski należący do Kordylierów, leżący w Chile, w Patagonii. Składa się z trzech wież skalnych: południowej- 2500 metrów, środkowej – 2460 i północnej 2260 m n.p.m. Leży 400 km na północ od Punta Arenas i około 2500 km na południe od Santiago de Chile
Docieramy do pierwszych lodowców: Balmaceda i Serrano. Oba są częścią Lądolodu Patagońskiego. Lodowiec Balmaceda to dobry przykład cofania się lodowca. Pokazano nam, jak kiedyś wyglądał – ogromny, lodowy jęzor dochodził do jeziora. Dzisiaj wygląda tak, jakby ktoś zrobił mu krzywdę i odciął koniuszek języka.
Do lodowca Serrano dochodzimy spacerkiem wzdłuż zatoki. Lód ma w wielu miejscach odcienie błękitu i chabru. Kiedy słychać wielki huk to znaczy, że lodowiec się cieli. Olbrzymie bryły lodu odrywają się od przedniej ściany i wpadają do wody.
W drodze powrotnej kapitan przystaje, aby ułatwić nam fotografowanie fok morskich. Po fantastycznych widokach lodowców nikt nie zachwyca się fauną. Wypatrujemy ostatnich szmaragdowych kawałów lodu. Szkoda, że wracamy. Kapitan częstuje nas szklaneczką mocnego trunku, po którym poprawia się nastrój. Przy porcie zauważamy restaurację rybną. Nie musimy daleko szukać miejsca na kolejne pyszne pescado (rybkę).
Torres del Peine i jezioro Pahoe
Wstajemy bardzo wcześnie. Kilku turystów jest już przygotowana do trekkingu – plecaki ze śpiworami, kijki, resztę bagażu zostawiają w skrytce hotelowej. Zjadamy szybko śniadanie, szykujemy kanapki na drogę i o 7:15 podjeżdża po nas minibus: jedziemy do Parku Narodowego Torres del Paine. Pogoda, jak to w górach, wiatr i trochę pada, jest też mgła, więc na piękne widoki nie ma co liczyć. W Patagonii trudno o bezchmurne niebo. Dojeżdżamy do jeziora Sacramento. Nie możemy dojść do brzegu, bo ziemia wokół jeziora jest wykupiona przez prywatnych właścicieli. Do wodospadu Salto Grande dochodzimy w deszczu. Takie z nas gapy – nieprzemakalne spodnie zostały w hotelu. Inna para turystów też „zapomniała”, że jesteśmy w Patagonii. Suszymy się w autobusie jedząc kanapki zabrane na lunch. Robi się cieplej, humory wracają. Idziemy na krótki spacer nad jezioro Grey, skąd widać lodowiec o tej samej nazwie.
Objeżdżamy piękne jezioro Pahoe – do hotelu położonego po drugiej stronie nie pojedziemy. Pogoda popsuła plany. Wracamy do Puerto Natales. Na kolację wybieramy Carlito – restaurację polecaną przez miejscowych. Właścicielka hoteliku przygotowała nam większy pokój i odpoczywamy. Ja przy kieliszku wina, Renata przy szklance aqua mineral sin gas.
Torres del Peine
I znowu wczesna pobudka: jedziemy autokarem do Parku Narodowego Torres del Paine. Nie kupujemy dzisiaj wejściówek do parku, zachowałyśmy wczorajsze bilety. Robimy zdjęcia z granitowymi słupami Torres del Paine w tle.
Park ma powierzchnię 180 tysięcy hektarów i wiele szlaków turystycznych, ale nie będziemy nimi wędrować. Trekking wymaga innego przygotowania, więcej czasu – co najmniej 4-5 dni – oraz wcześniejszej rezerwacji noclegów w schroniskach. Bardzo żałujemy, ale trudno. I tak dotarłyśmy daleko. Wielu turystów poprzestaje na zobaczeniu lodowców. Docieramy do kempingu, gdzie odpoczywamy jedząc lunch i karmiąc ptaki. Pogoda wymarzona na krótki odpoczynek. Jednak szczyty Torres kuszą. Ruszamy w ich stronę oznakowanym szlakiem, ale po dwóch godzinach machamy na pożegnanie i wracamy. Trekking do trzech wież trwa minimum 8 godzin. Powrót tego samego dnia jest niemożliwy. Trzeba mieć rezerwację na nocleg w schronisku.
Wieczorem ponownie Carlito. Restauracja jest pełna turystów. Słychać głośne rozmowy, śmiechy, a nam chce się płakać. To nasz ostatni wieczór w Chile.
Czeka nas nowa przygoda. O 8 rano wyruszamy autobusem rejsowym do El Califate – a więc do Argentyny!!
Hasta la vista, Chile.
Dla uzupełnienia Bloga zapraszamy do Galerii zdjęć.