Birma - Mjanma - listopad 2013

Mjanma, Birma, Republika Związku Mjanmy. Drugie co do wielkości państwo w Indochinach o powierzchni 680 tys. km², liczy ponad 50 mln mieszkańców. Rządzone wiele lat przez juntę wojskową, która w 2006 roku zadecydowała o przeniesieniu stolicy z Rangun do Naypyidaw. Mało kto zna tę nazwę. Wszyscy udają się do Rangon, żeby spędzić jeden dzień na terenie najwspanialszej buddyjskiej świątyni Shwegadon.
Birma - Mjanma - podróż na własną rękę
Spis treści

Nasza trasa w Birmie
Mjanma, Birma, Republika Związku Mjanmy. Różne są nazwy tego drugiego co do wielkości państwa w Indochinach o powierzchni 680 tys. km², liczącego ponad 50 mln mieszkańców. Kraj rządzony wiele lat przez juntę wojskową, która w 2006 roku zadecydowała o przeniesieniu stolicy z Rangun do Naypyidaw. Mało kto zna tę nazwę. Wszyscy udają się do Rangon, żeby spędzić jeden dzień na terenie najwspanialszej buddyjskiej świątyni Shwedagon. Przed podróżą do kraju, gdzie dominującą religią jest buddyzm, dobrze jest dowiedzieć się trochę o tej religii, albo – jak twierdzą niektórzy – filozofii.
Jak podaje Wikipedia, buddyzm to nonteistyczny system filozoficzny i religijny, którego założycielem i twórcą jego podstawowych założeń był żyjący od około 560 do 480 roku p.n.e. Siddhartha Gautama, syn księcia z rodu Śakyów, władcy jednego z państw-miast w północnych Indiach.
Budda znaczy Przebudzony lub Oświecony i jest przydomkiem twórcy buddyzmu, Siddharthy Gautama. Jest wcieleniem doskonałej wiedzy i współczucia.
Historia księcia Gautamy
Książę Gautama wychowywał się w bogactwie i przepychu w pałacu ojca, odizolowany od otaczającego świata. W wieku 29 lat udał się na brzemienną w skutki przejażdżkę po królewskim parku. Spotkał chorego starca, zwłoki niesione wśród lamentu i pobożnego żebraka. Jakim szokiem musiało być dla niego odkrycie, że istnieje starość, cierpienie i śmierć. W poszukiwaniu przyczyny cierpienia opuścił luksusowe otoczenie i podjął życie wędrownego ascety. Jednak po kilku latach zdał sobie sprawę, że życie nie może przebiegać tylko w luksusie albo tylko w ascezie i obrał drogę pośrednią. Unikanie skrajności i kojenie umysłu medytacjami pozwoliły mu pojąć właściwą naturę rzeczy, dharmę i doznać oświecenia.
Budda doznał oświecenia w czasie medytacji pod drzewem bodhi (banianiu), w miejscu zwanym obecnie Bodh-gaya w północnych Indiach. Pierwsze kazanie wygłosił do grupki uczniów w Sarnath i wtedy właśnie sformułował cztery szlachetne prawdy i zasady ośmiorakiej ścieżki. Te i późniejsze nauki Buddy wyjaśniają, jaka jest natura cierpienia i jak położyć mu kres, by osiągnąć ostateczne wyzwolenie w nirwanie. Sarnath jest obecnie jednym z najważniejszych miejsc, do których pielgrzymują buddyści.
Według wierzeń buddyjskich istnieje sposób, by położyć kres cierpieniom – jest nim nirwana, ostateczne uwolnienie lub wyzwolenie z samsary, czyli wędrówki. Buddyści wierzą, że dusza przechodzi przez wiele wcieleń w ludzkiej i innych postaciach. Ponowne narodziny, choroby, pragnienia, cierpienie i śmierć ustają w nirwanie – stanie najwyższego szczęścia i spokoju. Rozprzestrzeniając się poza Indie buddyzm wywierał wpływ na rodzime kultury krajów, do których docierał i sam ulegał ich oddziaływaniu. Pomimo tego, że ekspansję buddyzmu wiąże się z działalnością konkretnych mędrców lub mnichów, takich np. jak indyjski mnich Mahinda, który przeniósł go do Sri Lanki w 250 r. p.n.e., nauka ta rozpowszechniła się także dzięki podróżnikom i kupcom.
„Żadna religia nie jest ważniejsza niż ludzkie szczęście”. /Budda/
„Buddyzm jest jedną z najpiękniejszych i najmądrzejszych wiar, jakie stworzyła ludzkość„. /Leszek Kołakowski/
„Niewielu ludzi przekracza na drugi brzeg. Większość jedynie ugania się tam i z powrotem po tym, na którym są”. /Budda/
Yangon
Yangon lub Rangon – największe miasto Birmy, jest stosunkowo młode. Zostało stolicą w 1885 roku, kiedy Anglicy zakończyli zdobywanie północnej części kraju i wprowadzili nazwę „Rangon”. Miasto bardzo zmieniło się po 1989 roku, kiedy to rząd nakazał malowanie budynków i czyszczenie ulic. W 1992 roku, kiedy władzę przejmuje prokapitalistyczny generał Than Shwe, ulice zaczynają się zapełniać nowymi samochodami, pojawiają się komórki i talerze satelitarne.
Chociaż Yangon przestało być stolicą kraju na mocy dekretu z listopada 2005 roku, jest to jedyne „okno na świat” i wszyscy udający się do Birmy tutaj lądują. Odprawa paszportowa odbywa się bardzo sprawnie. Konieczna jest wiza, którą załatwiliśmy w ambasadzie w Berlinie. Hotel przysłał po nas taksówkę, więc po chwili jedziemy przez spokojne miasto i podziwiamy wysprzątane ulice.
Mając rezerwację hotelu, co od listopada do lutego jest konieczne, jeżeli nie chce się tracić czasu na szukanie noclegu, już po godzinie można siedzieć pod prysznicem. Pokoje zwykle opuszczane są rano, sprzątanie odbywa się bardzo sprawnie, więc pokój można dostać nawet około 7 rano, co po 10 godzinnej podróży jest zbawienne. Pieniądze wymieniamy na lotnisku w banku, o dobrym kursie. Jeżeli się tego nie zrobi, trzeba poszukać jakiegoś kantoru, co nie jest żadnym problemem. Płacenie kartą i dostęp do bankomatów są na razie bardzo ograniczone, więc trzeba do Myanmy przywieść dolary. Należy tylko uważać, żeby były nieuszkodzone i wydane po 2006 roku. Większe nominały mają lepszy przelicznik.
Najlepsze miejsce na nocleg to centrum miasta wokół świątyni Sule Paya, będącej geograficznym i handlowym sercem miasta. Złota stupa strzelająca wysoko w niebo jest tak charakterystyczna, że nie pozwala się zgubić. Najlepiej od razu powłóczyć się ulicami historycznego centrum. Jest dosyć wcześnie, więc spotykamy młodych mnichów, którzy wyruszają ze swoimi garnuszkami, żeby zebrać jedzenie. Dla buddysty codzienne dawanie jałmużny jest jak obowiązek udziału w niedzielnej mszy świętej dla katolika.

Jest wcześnie rano, więc w wielu miejscach sprzedawana jest codzienna prasa. Dziesiątki sprzedawców rozkłada gazety i czasopisma na chodnikach, stoliczkach, krzesełkach. Nie brakuje też kącika „czytelniczego”.

Birmańczycy dużo czytają. Spotykamy wiele straganów zarówno z prasą jak i z książkami. Na ulicach sprzedaje się wszystko: karty SIM do telefonów komórkowych, galanterię, płyty z muzyką, książki, owoce. Jest to jakby „shoppingmall” na dziurawych płytach chodnikowych.

Oczywiście co kawałek jest restauracja albo kawiarnia. Można więc zjeść coś smażonego lub napić się kawy lub herbaty, siedząc na maciupeńkim krzesełku. Dziesiątki mieszkańców zaczynają tak dzień, trzymając kawę w jednej ręce, gazetę w drugiej. Albo ucinają sobie pogawędkę z sąsiadem.

Można też udać się do baru o podwyższonym standardzie, gdzie są porządne stoliki, można umyć ręce, miłe kelnerki przyjmują zamówienie a zielona herbata jest zawsze za darmo. I tak odpocząć po pierwszych wrażeniach i poobserwować życie uliczne. Stare kamienice noszą ślady kolonialnej przeszłości – niestety wymagają totalnego remontu, co obecnie jest niemożliwe, bo Birma jest jednym z biedniejszych krajów Dalekiego Wschodu. Jedzenie uliczne kosztuje grosze, ale wolimy wydać więcej na bar z obsługą.


Twarze kobiet i dzieci są bardzo często pomalowane biało-żółtą mazią, zwaną thanaka. Jest to sproszkowane drewno z drzewa Murraya lub Limona acidissima. Proszek miesza się z wodą i nakłada na policzki, czoło. Ma to chronić przed słońcem, wiatrem, w dodatku wybiela i wygładza skórę.
Drugim centralnym miejscem jest park Mahabandoola Garden, w którym stoi Pomnik Niepodległości. Najpiękniejszym budynkiem jest biały City Hall, siedziba organu administracyjnego miasta. Zaprojektowany przez birmańskiego architekta U Tin, budowany w latach 1926-1936. Na tyłach budynku stoi szpaler zapór kolczastych. Widać, że władze nie czują się zupełnie bezpiecznie. Ale my tak. Obok świątyń buddyjskich w centrum miasta znajdują się również meczety, świątynie hinduskie i kościół Babtystów.

Najciekawsza jest jednak birmańska ulica. Tłumy ludzi, zatłoczone autobusy, sprzedawcy betelu, targi uliczne, na których obok owoców można kupić różnego rodzaju smażone robale, które wprawdzie zawierają dużo cennego białka, ale dla nas są nie do przełknięcia. Sprzedawcy nie dają za wygraną i zachęcają do spróbowania, ale niestety – na tym nie zarobią. Kupujemy pomarańcze i idziemy w kierunku rzeki, gdzie przy ulicy Strand stoi hotel o tej samej nazwie, najdroższy i o bogatej historii. Otwarty w 1901 roku gościł znakomite osobistości jak Rudyard Kipling, George Orwell, a podczas II wojny światowej został zajęty przez wojska japońskie. Jest też ciekawy budynek władz portowych no i oczywiście port, do którego zawijają również statki wycieczkowe.
Złota Shwedagon
Birmańczycy co chwilę obchodzą jakieś święto. Przez ulice podąża niewielki pochód mężczyzn z pochodniami, ale my już tylko chcemy coś zjeść i się wyspać, bo jutro czeka nas perełka miasta – złota Shwedagon, najbogatsza buddyjska świątynia na świecie i jedno z trzech najświętszych miejsc w Birmie, obok Świątyni Mahamuni w Mandalaj i Złotej Skały. Wierzy się, że została zbudowana 2500 lat temu na zlecenie króla Okkalapy. Chociaż w jej nazwie jest słowo „pagoda”, jako budowla sakralna jest typową stupą.
Stupa – najprostszy typ buddyjskiej budowli sakralnej, najczęściej w postaci stożka Ze względu na architekturę jest odporna na trzęsienia ziemi. Symbolizuje oświecony stan Buddy.
Do ikony miasta – świątyni Shwedagon Paya, najlepiej udać się w godzinach południowych i zostać tam do wieczora. Można wtedy mieć fantastyczne zdjęcia w pełnym słońcu, jak zapada zmrok, kiedy złoto mieni się odcieniami czerwieni i brązu, no i w nocy, bo świątynia jest wspaniale oświetlona. Cisza i nastrój tego miejsca sprawiają, że można tam siedzieć wiele godzin podziwiając nie tylko budowlę, ale i Birmańczyków, schodzących tłumnie do świątyni, żeby się żarliwie modlić do tysięcy postaci Buddy. Można też po prostu posiedzieć.

SHWEDAGON Paya – JEDNO Z NAJŚWIĘTSZYCH MIEJSC w Azji – zgodnie z legendą świątynia ma 2500 lat. Badania archeologiczne wskazują na okres budowy między 6 a 10 wiekiem. Swoje istnienie zawdzięcza dwóm kupcom, którzy przywieźli osiem włosów Buddy z Indii. Gdy dotarli na miejsce, król niebios zstąpił na ziemię, by osobiście wskazać miejsce na budowę stupy – reliktarza. Po zakończeniu prac na chwilę otwarto szkatułkę z bezcennym darem i wtedy zdarzyły się niezwykłe rzeczy: niewidomi widzieli, głusi słyszeli. Z nieba spadł grad kamieni szlachetnych. Z czcią złożono włosy i złotą płytą zamknięto wejście do pomieszczenia. Ze złota także zbudowano chroniącą je stupę. Tak chronione relikwie miały przetrwać wieki.
W okresie Bagan (X-XIV wiek) historia stupy z legendy staje się faktem. Przy wschodnim wejściu można zobaczyć napis datujący historię stupy na rok 1485. Od XV wieku zaczyna się pokrywanie stupy złotem. Świątynię przykrywa ponad 13 tysięcy złotych płytek wartych ponad 100 mln dolarów. Zdaniem niektórych na pagodzie jest więcej złota niż w Banku Anglii. Patrząc na złotą piramidę, wydaje się to całkiem możliwe. W zwieńczeniu umieszczono kilka tysięcy drogocennych kamieni, zaś na szczycie lśni 76 karatowy diament. Jednak to nie klejnoty ściągają tutaj ludzi, ale głęboka wiara. Jest to miejsce zaczarowane, pełne zakamarków i posągów Buddy, rozbrzmiewające bezustannymi modlitwami. Ale ludzie nie tylko się modlą. Przychodzą, żeby po prostu tutaj posiedzieć i obcować jak najdłużej z Buddą.

Do świątyni prowadzą cztery wejścia, ale obcokrajowców obowiązuje wejście zachodnie. Trzeba zdjąć nie tylko buty, ale i skarpetki (i tak będzie w całej Birmie). Panie muszą mieć zakryte kolana, panowie muszą być w długich spodniach lub longye.
Longye – mężczyźni w Birmie owijają się dużym kawałkiem materiału, zawiązując na przodzie supeł. Wygląda to tak, jakby nosili długą spódnicę.
Wchodzimy więc na bosaka do świątyni. W windzie bardzo grzecznie pyta nas młody Birmańczyk, czy chcielibyśmy mieć przewodnika. Wiemy, że płacąc jemu wspomagamy bezpośrednio mieszkańców, a nie juntę wojskową. Cena 10 $ za parugodzinne towarzystwo miłego pana wydaje nam się niska. Wchodzimy więc razem na teren świątyni. Przewodnik zaczyna swoją opowieść od historii Buddy, pokazując nam ogromne drzewo banianu, pod którym Gautama doznał olśnienia. A potem zwiedzamy to czarowne miejsce.
Wokół ogromnej, złotej stupy rozciąga się labirynt pomniejszych świątyń, pawilonów, zedi (czyli stożków), posągów i kapliczek, jak też las wyrastających w niebo złotych pinakli.

Pinakiel – pionowy element dekoracyjny w postaci smukłej, kamiennej wieżyczki, zakończonej od góry iglicą.

Na rogach głównej stupy stoją posągi zwierząt i ptaków, odpowiadających ośmiu kierunkom świata, planetom i dniom tygodnia. Urodzeni we czwartek mają za planetę Jupitera, a ich zwierzęciem jest szczur, urodzeni w niedzielę mają za planetę słońce.
Idziemy więc do kapliczki Thursday bo ja urodziłam się we czwartek i do kapliczki Sunday, bo Andrzej urodził się w niedzielę. Nabieramy małą czarką wodę i polewamy nią głowę Buddy. Składamy ręce i wykonujemy głęboki ukłon. Na końcu, żeby bóg miał w opiece modlącego się, dobrze jest wrzucić trochę pieniążków do skrzynek znajdujących się obok kapliczki.


Budda jest traktowany jak człowiek, który ma swoje materialne potrzeby. Dlatego przy wielu posągach znajdują się zostawiane przez wiernych dary, głównie owoce, napoje itp. Ale w Shwedagon jest ogromna ilość kapliczek, a co za tym idzie, posągów Buddy, że tych darów jest znacznie więcej. Poza tym jesteśmy w okresie świętowania zakończenia pory deszczowej. Zatem wnoszone są pralki, lodówki, sprzęt gospodarstwa domowego, przedmioty codziennego użytku itd. Skrzynki są wypełnione dużą ilością banknotów. Wierni chcą, żeby ich bogu niczego nie brakowało.

Są też mnisi. Spacerujący między wiernymi albo modlący się w zakamarkach. Trochę niezręcznie robić im zdjęcia, ale turysta ma swoje prawa. Tylko trzeba to robić dyskretnie, nie przeszkadzając. Niestety często obcokrajowcy traktują ludzi w egzotycznych krajach jak zabawki, które można ustawić jak się chce i obfotografować. Trudno się dziwić, że niektórzy wyciągają rękę po zapłatę.
Posadzka na terenie świątyni lśni czystością. Dbają o to sprzątacze z miotełkami, którymi zamiatają kurz.
Zbliża się wieczór i zapalają światła. Złoto zamienia się w pomarańcz, potem czerwień, na końcu brąz. Ludzi jakby przybyło, bo wielu chce przeżywać magię tego miejsca. Pewien Birmańczyk podaje mi zapaloną malutką pochodnię i pokazuje, jak zapalać świeczki przed kapliczkami. Są ich dziesiątki a może setki. Trzeba się spieszyć, żeby wszystkie były zapalone w tym samym czasie.


Siadamy na posadzce obok młodej pary z malutką dziewczynką. Słowa są zbędne. Uśmiechamy się do nich a oni odpowiadają uśmiechem.

Pociągiem wokół Rangon
Kolejny dzień w Yangonie to powrót do smutnej, birmańskiej teraźniejszości. Idziemy na dworzec kolejowy, gdzie spotykamy cztery Polki, które też wybrały się na objazd Myanmy. Kupując bilet obcokrajowcy muszą wpisać swoje dane z paszportu. Tak dla bezpieczeństwa. Nie musimy pokazywać paszportów, ale dobrze mieć zawsze przy sobie KSERO PASZPORTU. Oryginalne niech sobie leżą w sejfie hotelowym. Birma jest krajem bezpiecznym, ale dokumenty czy większą ilość gotówki lepiej mieć zabezpieczone. Jak wszędzie.

Linia kolejowa otacza całe miasto, ale my chcemy tylko dojechać do stacji, skąd jest najbliżej do domu, w którym mieszkał generał Aung Sana, twórca birmańskiej niepodległości, zamordowany 19 lipca 1947 roku. Niestety brama była zamknięta, wiec poszliśmy do pobliskiego parku i stamtąd zrobiliśmy zdjęcie jego domu.
Spotykamy grupę dzieci szkolnych, równo ubranych w białe bluzki albo koszule i ciemnozielone spodnie czy spódnice. I tak jest w całej Azji.
Wieczorem jedziemy nocnym autokarem do Mandalay.
Mandalay
Do Mandaly dostaliśmy się nocnym autokarem, bardzo wygodnym, z fotelami jak w buisness class w samolocie, 3 szerokie, rozkładane fotele w rzędzie. Stewardessa wita pasażerów kwiatkiem, rozdaje koce, wodę i ciasteczka, ale nie mówi ani słowa po angielsku. Do tego kierowca chce pasażerów zamrozić, więc warto poprosić o dodatkowy koc i dobrze się otulić, koniecznie nakładając czapkę albo kaptur na głowę. Po takiej podróży bez odpowiedniego okrycia przeziębienie jest gwarantowane.
Mandalay, dawna stolica kraju, jest bardzo rozległym miastem. Niestety ilość taksówek jest niewielka, „złapanie” jakiejś jest możliwe tylko w miejscach obleganych przez turystów. Najlepiej więc zamówić taksówkę hotelową. Wybór hotelu Queen okazał się bardzo dobry – wygodny, cena umiarkowana, dobra lokalizacja (wszędzie równo daleko), dobry dostęp do internetu w pokoju. Do hotelu przybyliśmy o 5 rano. Bardzo nas przepraszali, ale musimy poczekać do 6, bo o tej godzinie wielu turystów wyjeżdża, udając się na statek do Bagan. Jak tylko ktoś zwolni pokój, od razu posprzątają i możemy się wprowadzać. Kocham ten kraj!
Pałac i świątynie w Mandalay
Miasto należy potraktować jako miejsce wypadowe. Pierwszy dzień to oczywiście zwiedzanie zabytków miasta, które dobrze jest zakończyć na Mandalay Hill i razem z dziesiątkami innych turystów obejrzeć zachód słońca.
Zwiedzanie zaczynamy od pozostałości dawnego pałacu królewskiego, Mandalay Palace & Fort. Ogromny czworobok, zamknięty murem i otoczony fosą wyznacza centrum miasta. Do 1885 roku w granicach murów znajdowało się gigantyczne miasto królewskie. Zostało zniszczone przez Brytyjczyków, którzy zamienili to miejsce na rezydencję dla gubernatora, a w 1945 roku zostało spalone. Dzisiaj znajduje się tutaj obóz wojskowy. Pałac częściowo zrekonstruowano, chociaż do obejrzenia jest tylko sala tronowa i Victory Hall.
Udajemy się do świątyni Sandamuni Paya – strzelające w niebo iglice stup tej pagody mieszczą marmurowe płyty z wyrytymi wersami komentarzy do Tipitaka (zbiór nauk buddyjskich). Wzniesiona została na miejscu dawnego pałacu króla Mindona. Jego przyrodni brat pomógł mu zdobyć tron, ale został zamordowany przez synów Mindona. W 1874 roku król w miejscu śmierci swojego brata wzniósł pagodę, przypominającą imiona poległych.

U wzgórz Mandalay stoją białe stupy Kuthodaw Paya, zwanej „największą księgą świata”. Na 729 marmurowych płytach znajdują się wyryte wersety z księgi Tipitaka, będącej spisanymi naukami Buddy. Podobno zespół 2400 mnichów potrzebował 6 miesięcy, żeby to przeczytać. Wydanie na papierze tego dzieła pojawiło się dopiero w 1900 roku, zajmując 38 tomów po około 400 stron każdy.
Rezolutna dziewczynka ofiarowuje mi naszyjnik z kwiatów licząc na jakiś papierek. Kurs kajatów jest tak niski, że w Birmie praktycznie nie spotyka się monet.


Shwenandaw Kyaung to klasztor buddyjski, zbudowany z drewna tekowego, jeden z najwspanialszych przykładów dziewiętnastowiecznej architektury birmańskiej. Pierwotnie stanowił część kompleksu pałacowego w pierwszej stolicy kraju, Amarapurze. Później został przeniesiony do Mandalay, gdzie stał się częścią apartamentów królewskich, zbudowanych dla króla Mindona, który zmarł w nich w 1878 roku. Jego następca, król Thibaw, nie mógł sobie poradzić z duchami króla Mindona, wiec rozmontował budynek i usunął go z granic kompleksu pałacowego. Budynek został na nowo złożony poza granicami pałacu i zamieniony na klasztor. Dzięki temu ocalał, bo w czasie II wojny światowej Japończycy zbombardowali pałac, a więc klasztor pozostał praktycznie nietknięty. Dzisiaj możemy podziwiać wspaniałą, misterną robotę w drewnie.

Zachód słońca na Mandalay Hill
Na wzgórze Mandalay Hill można iść pieszo, zajmie to tylko 45 minut, ale boso, więc lepiej zdobyć taksówkę. Kierowca poczeka, przechowa buty w samochodzie a potem odwiezie do hotelu. Lepiej być wcześniej, żeby zająć dobre miejsce przy murku, bo chociaż temat jest kiczowaty, miejsce jest urocze i przyciąga dziesiątki turystów każdego wieczoru. My mieliśmy szczęście na prawie bezchmurne niebo. Znajomy z hotelu był poprzedniego dnia i przyszedł jeszcze raz dzisiaj, bo kotara chmur nie podniosła się i jednoaktowy spektakl został odwołany.

Teraz już można pławić się rozkoszami kulinarnymi dań serwowanych w miłej restauracji ulicznej nieopodal hotelu. Tutaj schodzą się co wieczór prawie ci sami klienci, których właścicielka rozpoznaje i wita jak dobrych znajomych.
Mingun
Żeby zobaczyć tę „kupę cegieł”, będącą pomnikiem pychy, jak to określają niektórzy, trzeba popłynąć rzeką Ayeryarwady ok. 45 minut. Bilety na statek załatwiamy w hotelu razem z Australijczykiem i Chińczykiem z Hongkongu. Już po pół godzinie widzimy z daleka ogromną budowlę z cegieł, która miała służyć jako podstawa pod największą stupę świata. Budowlę rozpoczął król Bodawpaya w 1790 roku, by stworzyć świątynię dla relikwii – zęba Buddy.
Miała mierzyć 150 metrów, ale po jego śmierci w 1819 roku zabrakło funduszy i budowę przerwano. Dodatkowo trzęsienie ziemi w 1838 uszkodziło konstrukcję i tak została tylko ciekawostka dla turystów. Do niedawna można było wchodzić na tę budowlę i podziwiać okolicę, ale w zeszłym roku było kolejne trzęsienie ziemi i władze zamknęły wejście, obawiając się o bezpieczeństwo turystów. Bo tylko turyści wspinają się tam, gdzie może być niebezpiecznie. Mimo surowości ceglanej konstrukcji jest to obiekt ciekawy do fotografowania.
Trzeba pamiętać, że to tylko 1/3 gigantycznej świątyni, która miała tutaj powstać.

Za to wprawdzie niewielka, ale ładnie położona biała świątynia Hsibyume Paya daje się obejść i obfotografować z każdej strony. Stupa otoczona jest siedmioma falowanymi tarasami, które symbolizują siedem łańcuchów górskich, otaczających górę Meru, świętą górę buddystów. Wzniesiona miała przypominać księżniczkę Hsinbyume – żonę księcia Bagyidaw – następcę króla Bodawpaya.

Przechodzimy między chatami niewielkiej wioski i trafiamy na budynek, w którym mieści się największy na świecie dzwon, wysoki na 4 metry, szeroki na 5 metrów, ważący 90 ton. Podobno jest cięższy od Cara Kołokowa, znajdującego się na Kremlu.

Zbliża się południe, więc mnisi siadają w ogromnym namiocie, w którym urządzono jakby małą świątynię z darami dla Buddy a na stołach poustawiano jedzenie dla mnichów. Birma to kraj niesamowitych kontrastów. Pola orane są pługiem ciągnionym przez woły, ale dzieci mają laptopy. Blisko malutkiej przystani dla statków wycieczkowych znajduje się ogromny kamień o bardzo trafnej nazwie: D… Słonia.

Najświętsza Mahamuni Paya
Do Mingun można płynąć rano albo po południu. Pozostałe godziny warto przeznaczyć na zwiedzanie świątyni Mahamuni Paya, jednego z trzech najświętszych miejsc w Birmie, mieszczącego postać siedzącego Buddy, która ma ponoć 2000 lat. Od początku był jednym z najbardziej czczonych wizerunków, ale przechodził burzliwe dzieje. Wreszcie w 1785 roku został przywieziony do Mandalay, gdzie pozostaje do dzisiaj. Od setek lat postać jest pokrywana cienkimi płatkami prawdziwego złota, więc przez te lata uzbierała się tego gruba na ponad 15 cm warstwa. Tylko mężczyźni mają prawo podchodzić do Buddy i przyklejać złotko. Kobietom wolno tylko przypatrywać się i modlić.

Motocyklami jedziemy nad jezioro Kandawgui, do ładnie położonej restauracji Lake View. Oddzielne, zadaszone stoliki pozwalają na intymność zasiadającej przy nich klienteli. Niestety – brak menu w języku angielskim, dodatkowo obsługa umie tylko No English, więc ja pokazuję paluszkiem na mięso z warzywami, jedzone przez klientów siedzących obok. Andrzej wybiera jakąś ładnie wyglądającą rybę, która okazuje się niezbyt smaczna. Jednak trzeba jeść na targu, gdzie są prymitywne stoły, ale jedzonko super. No cóż, chcieliśmy elegancko, z widokiem na jezioro, to mamy. Na dodatek nie możemy znaleźć taksówki, żeby wydostać się z tej części miasta. W końcu widzimy jakiś pojazd przypominający „tuk tuka” – kierowca zgadza się zawieść nas do hotelu, ale musimy poczekać aż weźmie prysznic, czyli wyleje na siebie wiadro wody. Mamy więc dzień korzystania z lokalnego transportu.


Dawne stolice Birmy
Dawne stolice: Amarapura(1783-1823; 1841-1861), Sagaing (1760-1764), Inwa (1364-1555; 1764-1783).
Żeby zwiedzić wszystkie trzy dawne stolice, trzeba wynająć taksówkę. Kierowcy pokazują nam program zwiedzania i po ustaleniu ceny wyruszamy najpierw do Amarapury, żeby zobaczyć najdłuższy w Azji drewniany most, zwany U Bein’s Bridge. Mierzy 1,2 km i wznosi się na 1060 palach, które pochodzą z rozebranego pałacu królewskiego.
Po upadku królestwa Paganu (Baganu), każdy z kolejnych władców zaczynał swoje panowanie od przenosin stolicy. Wraz z nim wędrował cały jego dwór oraz … pałac. Ponieważ był zbudowany z drewna tekowego, można go było rozebrać i przenieść. Kiedy jednak zdecydowano o budowie stolicy w Mandalay, pałac królewski nie mógł być drewniany. Jeden z wysokich urzędników zadecydował, że z pali po rozebranym pałacu wybuduje się most, którego potem nazwano jego imieniem. Most do dzisiaj służy mieszkańcom wioski i mnichom do przechodzenia nad jeziorem Taungthaman i ponad uprawnymi polami.

Dobrze byłoby przyjechać tutaj zaraz po wschodzie słońca i obserwować dziesiątki mnichów i mieszkańców wioski, jak podążają w obu kierunkach. Jednak na to, żeby wyjechać o 4 rano z hotelu jesteśmy za leniwi. Więc teraz spacerujemy wśród turystów obwieszonych aparatami, czekając do godz. 10.30, aby udać się do klasztoru buddyjskiego Maha Ganayon Kyaung.
Jednym z filarów buddyzmu jest dawanie jałmużny. W ten sposób gromadzą zasługi duchowe. Wierni modlą się , składają szczodre ofiary na świątynie i regularnie karmią mnichów. Czasami jedna rodzina funduje posiłek dla całego klasztoru i otaczana jest wtedy szczególną wdzięcznością.

Tłumy turystów czekają, aż setki mnichów, ustawionych w szpaler ze swoimi miskami czekają do godz.11, kiedy zaczynają przemarsz do sal jadalnianych.

Fundatorzy nakładają im do misek dużą porcję ryżu, dostarczanego w ogromnych kotłach. W salach czekają suto zastawione stoły: różne sosy z mięsem, warzywami, owoce, przyprawy. Mnisi siadają i jedzą lunch, który musi się skończyć przed 12, bo po południu nie wolno im jeść. Mogą najwyżej udać się do „coffee shop” na kawę i ciasteczko.

Tak więc dwa posiłki dziennie – śniadanie wcześnie rano i lunch do 12 są na pewno trudne do zniesienia, zwłaszcza przez młodych mnichów, a oddawani do klasztoru są często sześcio- , siedmio- letni chłopcy. Wprawdzie tylko na parę miesięcy, ale na pewno jest to twarda szkoła życia.
Starsi mnisi są chętni do pogawędki i pokazania nam, jak funkcjonuje klasztor i jakie panują tutaj zwyczaje.
Biedni mieszkańcy z wiosek czekają, aż mnisi się najedzą. Wtedy dostają wszystkie resztki ze stołów i z garów.
Trudno się więc dziwić, że dorosłym mężczyznom często wystarczy do życia tylko żucie betelu, który okropnie barwi jamę ustną, ale zaspokaja żołądek. Żujący mają dodatkową energię i nie czują głodu.
Betel jest znaną od starożytności używką znaną w krajach dalekiego wschodu. Głównymi składnikami używki są liście pieprzu żuwnego (betelowego) oraz zawijane w nie nasiona palmy areki, czyli palmy betelowej. Substancją sklejającą może być użyte mleko wapienne lub pokruszone muszle małży. W niektórych krajach używany jest w połączeniu z tytoniem.


Przejeżdżając przez nowy most na rzece Ayeyarwady zatrzymujemy się w punkcie widokowym i podziwiamy niezliczoną ilość biało złotych stup pokrywających zbocza wzgórz. Gdyby mieszkańcy jakiejś wioski mieli podjąć decyzję, na co wydać przyznane im pieniądze: szkołę, szpital czy świątynię, wybraliby świątynię.
Sagaing zostało stolicą niezależnego królestwa Shan około 1315 roku, po upadku królestwa Bagan. Ale już w 1364 roku stolica została przeniesiona do Inwa. Jeszcze w XVIII wieku miasto było przez 4 lata stolicą, ale po 1764 roku znaczenie miasta było bardziej duchowe niż polityczne. Dzisiaj w rejonie Sagaing Hills mieszka około 6000 mnichów i mniszek i jest to miejsce, gdzie birmańscy buddyści udają się na medytacje. Zanim dojedziemy do wspaniałej Soon U Ponya Paya kierowca zatrzymuje się przy Sitagu International Buddhist Academy. Jest to współcześnie wybudowana Akademia Buddyjska, w której mogą studiować mnisi z całego świata. Piękna, nowoczesna stupa stoi w zadbanym ogrodzie. Po drodze spotykamy roześmianych chłopców udających się prawdopodobnie na zajęcia.


W końcu podjeżdżamy do świątyni Soon U Ponya Paya, której główna stupa została zbudowana w 1312 r. Legenda głosi, że struktura budowli pojawiła się magicznie w ciągu nocy, zbudowana przez wiernego ministra Ponya, który wykazał się ponadludzką siłą, zainspirowaną przez relikt Buddy, znaleziony w orzechu betelu. Sam Ponya pochodził z rodu ponadnaturalnego, jego ojciec „przyfrunął” do Sagaing z Himalajów wraz z Buddą, siedmioma pustelnikami i orangutanem. Birmańska genealogia jest bajkowa.

Najbardziej charakterystycznym miejscem na wzgórzu to Umin Thounzeh, kolumnada w kształcie półksiężyca, w której znajduje się 45 postaci Buddy. W kompleksie świątynnym są miejsca, gdzie mnisi żarliwie się modlą, ale też jest miejsce dla artystów, którzy chcą sprzedać swoje dzieła.
Żeby dostać się do Inva, trzeba przepłynąć promem niewielki kanał. Kierowca objaśnia nam, jak mamy zwiedzać pozostałości po budowlach stolicy, bo sam zostaje na brzegu. A więc trzeba wynająć malowniczą bryczkę, którą ciągną chude szkapy, a woźnica zawiezie nas w najciekawsze miejsca. Napotykamy pozostałości świątyń, kapliczek, pałaców, ale potrzeba dużej wyobraźni, żeby ujrzeć, jak kiedyś wyglądało to tętniące życiem miasto.
Inwa była przez setki lat stolicą kraju.

Bagaya Kyaung – największa atrakcja Inwy, to drewniany klasztor podtrzymywany przez 267 drewnianych słupów, zbudowany w 1864 roku.

Złoty posąg Buddy niknie w półmroku wypełniającym świątynię. Znajduje się tutaj szkoła prowadzona przez mnichów.


Dla odmiany nasz „kierowca” bryczki zatrzymuje się przy współczesnym budynku szkoły, gdzie możemy wejść do jednej z klas i przywitać się z roześmianymi dziećmi.


Wysoka na 30 metrów wieża obserwacyjna jest jedynym budynkiem, który został po pałacu Bagyidaw, zbudowanym w 1822 roku. W 1838 roku było silne trzęsienie ziemi, po którym ocalała tylko ta wieża. Została odrestaurowana i jest przykładem birmańskiej architektury początków XIX wieku. Można wspiąć się na szczyt wieży i podziwiać okolice. Nie jest to miejsce kultu, więc nie trzeba zdejmować butów.
Dobrze zachowana jest natomiast królewska świątynia Maha Aungmye Bonzan, wzniesiona przez Namadaw me Nu, żonę króla Bagyidaw w 1822. Zbudowana z cegieł pokrytych sztukaterią o dziwo ocalała do dzisiaj. Wnętrze podobno zamieszkują nietoperze, więc wchodzimy tylko na chwilę, żeby się ochłodzić. Obok świątyni stoi rząd fantazyjnych stup, ostatnio pozłoconych.

W Inva mamy czas na zjedzenie obiadu w dużej restauracji chińskiej i odpoczynek, bo czeka nas ostatnia zaplanowana atrakcja: zachód słońca przy moście UBein’s.
Wracamy więc promem do naszej taksówki i jedziemy do Amarapury, od której zaczynaliśmy naszą wycieczkę. Ludzi przybywa, niektórzy nawet wynajmują łódki, żeby mieć lepszy widok. Temat banalny, ale magia tego miejsca usprawiedliwia wszystkich, którzy z aparatem czekają na słońce chowające się między drewnianymi palami. Wracamy do Mandalay i decydujemy się zostać jeszcze jeden dzień, żeby zrelaksować się po dzisiejszych emocjach i nabrać siły na dalsze, bo przed nami kolejne cudo architektury birmańskiej, świątynie Bagan.

Bagan
Do Bagan płyniemy statkiem, bo tak jest najwygodniej. Wprawdzie musimy być na przystani o 6 rano, ale przynajmniej zwolnimy pokój dla kolejnych gości. Na statku dostajemy śniadanie i lunch, po pokładzie można spacerować, więc 8 godzinna podróż mija szybko. Wprawdzie obiecane wspaniałe widoki mijanych wiosek są trochę przesadzone, ponieważ rzeka jest tak szeroka, że tylko mając lornetkę widać, co się dzieje na brzegu. Ale miło jest płynąć. Po dotarciu do Bagan trzeba się spieszyć z wynajęciem taksówki, bo znikają szybko wraz z pasażerami. No i obowiązkowo trzeba mieć zarezerwowany hotel. Na przystani musimy kupić bilet, uprawniający do zwiedzania całego ogromnego kompleksu.
Hotel Mingalar jest bardzo skromny, ale świetnie położony, więc oblegany przez turystów. Obsługa nie troszczy się, aby być zbyt uprzejmą. Tylko tyle, ile się należy. Tutaj widać , jak wchodzi komercja. Zależność uprzejmości obsługi jest odwrotnie proporcjonalna do ilości turystów.

Bagan, nazywany też Pagan, jest często porównywane z Angkor Wat. Nawrócony król Anawratha rozpoczął budowę świątyń na równinie Paganu, którą kontynuowali jego następcy. I tak między XI a XIII wiekiem na obszarze 40 km² zbudowano prawie 5 tysięcy pagód, a więc prawie dwie stupy w ciągu miesiąca. Tego nie zrobiła żadna religia świata. Kiedyś między pagodami żyło miasto. Wydawało się, że będzie trwać wiecznie mimo trzęsień ziemi, wojen , zmian dynastii. Niestety, przyszedł rok 1990 i rząd wojskowy postanowił wysiedlić wszystkich mieszkańców Baganu. Nędzne lepianki nie mogły psuć idyllicznego krajobrazu, gdzie dominowały wspaniałe fasady starych budowli. Ludzie przeżyli tragedie, a dzisiaj tylko o zachodzie słońca możemy oglądać stada pędzonych kóz. Nad niegdyś gwarnym miastem dominuje cisza. Kiedyś wszystkie stupy miały swoje imię. Dzisiaj każda z nich ma numer nadany przez kartografów brytyjskich. Stały się więc bezimiennymi reliktami przeszłości. Wieczorna cisza zakłócona jest przez szum autokarów, bo jak nie przybyć tutaj o zachodzie słońca? Wtedy Bagan jest magiczny i chciałoby się tutaj zostać do rana, pokłonić uśmiechniętym posągom Buddy, wypełnić pustkę tarasów świątynnych, które nie słyszą już modlitw wiernego ludu. Tysiące opustoszałych pagód, wzniesionych wieki temu ku chwale Tego, który zmierzał do nirwany.
Po ogromnym terenie niemożliwe jest poruszanie się pieszo. Najlepiej wynająć taksówkę, konną rikszę, a jak ktoś umie jeździć, to skuter.
Ruszamy więc na zwiedzanie chociaż części wspaniałych świątyń. Na Bagan przeznaczyliśmy pełne trzy dni i jak się później okazało, robili tak inni zwiedzający samodzielnie, bo na całej trasie spotykaliśmy większość pasażerów ze statku z Mandalay.
Zwiedzanie Birmy na własną rękę realizuje wielu cudzoziemców. Razem powtarzamy za Michaelem Palin: „Kiedy złapiesz bakcyla podróżowania, nie ma na to żadnego lekarstwa, już wiem, że będę szczęśliwie chory do końca życia”.
Trudno powiedzieć, która świątynia jest najciekawsza. Wszystkie zostawiają niesamowite wrażenie wielkością, ilością pomników Buddy, wspaniałymi reliefami i malowidłami ściennymi. Przy niektórych mieszka rodzina, która często prowadzi niewielki sklepik, więc można uzupełnić zapasy wody albo kupić jakieś ciasteczko.
Najbardziej imponująca, nazwana Opactwem Westminsterskim Birmy, jest świątynia Ananda, zbudowana w 1105. Uważana za cud architektoniczny została uszkodzona przez trzęsienie ziemi w 1975 roku. Odrestaurowano ją, a w 1990 roku wieżyczki i główna kopuła zostały pozłocone. Mieści cztery ogromne postacie Buddy, patrzące w cztery strony świata i jest oblegana przez tłumy wiernych, dla których jest bardzo czczonym miejscem.

Mount Popa
Około 50 km od Bagan, na szczycie samotnej góry Popa, będącej wygasłym wulkanem, znajduje się kompleks świątynny, poświęcony duchom Nat. Żeby dostać się na szczyt, trzeba pokonać boso 777 schodów pod blaszanym zadaszeniem, po którym często skaczą małpy.
Następnego dnia wynajmujemy więc taksówkę i jedziemy pod Mount Popa. Kierowca pokazuje nam dokładnie miejsce, gdzie będzie na nas czekał. Jest sobota, 16 listopada i zastanawiamy się, czy nie ma dzisiaj jakiegoś święta, bo widzimy tłumy ludzi.

Z małego busika wychodzi kilkadziesiąt osób! Trudno ich policzyć, część przyjechała na dachu. I wszyscy za chwilę pójdą boso po schodach na górę, modląc się przy wielu kapliczkach z posągami Buddy, składając mu ofiary z owoców, wrzucając do skrzynek pieniądze.
My też wchodzimy. Nikt nie reaguje na turystów robiących zdjęcia. Oni przyszli tutaj do Buddy i nie zwracają uwagi na tych paru „białasów”, stąpających ostrożnie po wysokich stopniach, które, co nas cieszy, są często wycierane. Na samym szczycie można odpocząć i podziwiać równinę Myingyan.



Po zejściu szukamy restauracji. Znajdujemy miejsce wśród uczniów jakiejś wycieczki i podziwiamy z jakim apetytem zjadają ogromne talerze ryżu. Odnajdujemy naszego kierowcę i wracamy do Bagan, zatrzymując się po drodze przy lokalnej bimbrowni. Młode chłopaki ścinają owoce z ogromnej palmy cukrowej, a te są potem przerabiane na cukier, wino , bimber. Metodą jak w średniowieczu.

Żeby dać zmysłom odpocząć idziemy na targ. Wspaniała birmańska ceramika a obok „chińszczyzna”, ale nie w wydaniu kulinarnym. Zabawki dla dzieci w postaci karabinów z tworzywa, przy nich mali mnisi z pistoletami. Stąd już blisko do Shwezigon Paya, pagody, której budowa rozpoczęła się w XI wieku za panowania króla Anawrathy. Mieści relikwię w postaci kości i zęba Buddy. Okazuje się, że w listopadzie w Birmie jest święto Tazaugman – koniec pory deszczowej. Stąd tłumy ludzi z podarunkami dla Buddy.

Następnego dnia rano w recepcji hotelu spotykamy miłą blondynkę z Warszawy. Podróżuje sama, ale tak robi wielu młodych ludzi na świecie. Okazuje się, że zna naszego syna i jego żonę. Jaki ten świat jest mały! Razem idziemy do świątyni Shwezigon, żeby dalej oglądać obchody buddyjskiego święta. Nasz hotel jest świetnie położony, więc możemy pieszo iść na dworzec autobusowy i kupić bilety na autobus do Kalaw. Blisko jest też na uliczkę, gdzie znajduje się pełno restauracyjek, kafejek i biur podróży. Tutaj zakończymy naszą przygodę z Bagan, ale przed nami jeszcze hit wieczoru. Zachód słońca nad świątyniami.
Zachód słońca w Bagan

Tam już trzeba wynająć taksówkę. Robimy to razem z naszą miłą rodaczką i jedziemy obejrzeć ten kiczowaty temat, ale jak magnes przyciągający turystów i wycieczki szkolne. Trzeba przyjechać znacznie wcześniej, bo ilość pojazdów jest tak wielka, że są problemy z dojazdem do świątyni. Lepiej poczekać na dachach wspólnie z dziesiątkami innych turystów i dużymi grupami birmańskiej młodzieży szkolnej, która pięknie ubrana w równe mundurki przyjechała tutaj na szkolną wycieczkę. Jutro jedziemy do Kalaw, skąd wszyscy udają się nad jezioro Inle.
Kalaw
To górskie miasteczko położone na wysokości 1320 m n.p.m. zamieszkują dzisiaj Birmańczycy, Sznowie, Hindusi, Muzułmanie, Nepalczycy. Dostajemy się tutaj autobusem z Bagan, a ze znalezieniem hotelu nie ma żadnych problemów. Wieczorem odbywa się pochód z lampionami, więc jest to pewnie dalsza część świętowania. Szukamy biura, które załatwi nam przewodnika na trekking do wiosek.
Następnego dnia po dobrym śniadaniu w hotelu ruszamy na zwiedzanie miasteczka i okolic. Trochę pada, więc nie spieszymy się na trekking do Shwe Oo Min Paya, świątyni znajdującej się w naturalnej jaskini. Oglądamy stery liści betelu, kupujemy birmańską zieloną herbatę i zaglądamy do warsztatów, gdzie naprawia się sprzęt elektroniczny. Poradzono nam restaurację 7 sisters na lunch, więc wolimy ją od birmańskiego wydania KFC. Rozpogodziło się, więc ulicą Mint St ruszamy w stronę Christ the King Church, który był pod opieką jednego włoskiego księdza od 1931 do 2000 roku. W Coffee Corner upewniam się, czy idziemy w dobrym kierunku. Po 10 minutach widzimy las złotych stożków, więc na pewno doszliśmy do świątyni.
Wchodzimy do jaskini. Chodzenie bez butów po mokrych, a więc śliskich marmurowych ścieżkach jest trochę ryzykowne. Ale liczymy na opaczność Buddy, więc od razu wrzucamy do skrzynki parę tysięcy kks i głaskamy złoty posąg. W jaskini nie ma tłoku, ale przy niektórych postaciach przepychają się Birmanki. Od razu widać, który posąg jest najważniejszy. Spotykamy bardzo miłe panie, a jedna z nich piękną angielszczyzną wypytuje, skąd jesteśmy.

Trekking nad jezioro Inle
Na kolejny dzień mamy przewodnika na jednodniowy trekking. Rano idę szybko na targ, który odbywa się w Kalaw co pięć dni, żeby zrobić parę zdjęć. Dzisiaj schodzi do miasteczka ludność z górskich wiosek, gdyż przyjście tutaj na zakupy to okazja do spotkań, sąsiedzkich plotek, wymiany nie tylko towarów, ale i poglądów. Przychodzi przewodnik i ruszamy w stronę dworca kolejowego i dalej za miasto.


Z Kalaw w zależności od pogody i kondycji wyrusza się na trekking jedno, dwu albo trzydniowy. Trasy są różne, ale zawsze malownicze, bo teren jest górzysty. Każdy skrawek ziemi wykorzystywany jest pod uprawę. Wybraliśmy trekking jednodniowy, bo wracamy wtedy do hotelu w Kalaw i śpimy na wygodnych łóżkach. We wioskach śpi się na cienkiej macie na podłodze, co nasze kręgosłupy chyba by oprotestowały. Dostaliśmy bardzo miłego młodego chłopaka, który ciekawie opowiada o wioskach i ludziach. Dla nich znajomość angielskiego to hamletowskie „to be or not to be”.
Od czasu do czasu spotykamy dziewczyny niosące ogromne kosze z opałem. Brak prądu powoduje, że drewno jest wykorzystywane do gotowania, a ponieważ jest go coraz mniej, a turystów, których trzeba nakarmić, coraz więcej, więc drzewa znikają. Deszcze wypłukują żyzną glebę i efektem tego są coraz mniejsze plony. Chociaż na dachu prawie każdej chaty widać założony na dach „solar”, uzyskiwany prąd używany jest tylko do oglądania telewizji, żeby umilić długie wieczory, bo o 18 zachodzi słońce.

Chaty wyglądają porządnie, kryte blaszanymi dachami, obejścia też, ale w środku panuje średniowiecze. Palenisko, na którym gotuje się strawę, cienkie maty do siedzenia (trzeba uważać, gdzie jest Budda, bo nie wolno siadać stopami w kierunku figurki). Turystom podaje się stolik, żeby mogli przy nim zjeść. Dania są smaczne, ryż, smażone warzywa, sałatka z awokado i pomidora, zielona herbata do picia. Jeżeli jest tam jakiś mężczyzna, to poczęstuje cygarem. W naszej chacie zebrało się wiele kobiet, bo przybyły na uroczystości, które my nazwalibyśmy chrzcinami.


Zdarza się, że na podwórku znajduje się krosno, na którym kobiety tkają „longyi”. Noszą je zarówno kobiety jak i mężczyźni. Każdej pracy czy zajęciu towarzyszą dzieci, bo te najmniejsze są zawsze na plecach. Nie ma wózków i nosidełek, więc mamine lub babcine biodra i plecy to jedyny sposób na przenoszenie maluszków. Jak dorosną, to one będą nosić rodziców, tak mówi jedno z birmańskich przysłów. Może dlatego nie ma tutaj zasadniczych problemów wychowawczych. Dzieci są roześmiane i pogodne, chociaż jako zabawkę służy im często jakieś stare CD zostawione przez turystę. Przymocowane kawałkiem drutu do kija i „zabawka” gotowa. Dziadkowie nie mają problemów z zakupem kolejnego kartonu puzzli czy dziesiątej Barbie.


Po posiłku i krótkim odpoczynku ruszamy dalej. Mijamy malutki sklepik, kolejne domy i pola, na których zbierane są plony. No i ludzi przy pracy. Wracamy do Kalaw i żałujemy, że to już koniec trekkingu, ale nie wyobrażam sobie, żeby kręgosłup Andrzeja wytrzymał spanie na takiej macie.

Kilkudniowe trekkingi kończą się nad jeziorem Inle. Bagaże zawożone są do zarezerwowanego hotelu a turysta idzie tylko z małym plecaczkiem. Przy wyborze jednodniowego trekkingu trzeba dotrzeć nad jezioro autobusem lub taksówką. Mimo, że każdego roku przybywa hoteli, lepiej zarezerwować pokój wcześniej, bo miejsce jest bardzo oblegane. Wybieramy taksówkę, bo możemy zatrzymać się przy drewnianym klasztorze Shwe Yaunghwe, przy samym wjeździe do miasta Nyaungshwe. Zbudowany został na przełomie XVIII i XIX wieku na palach, dzięki czemu nie jest zalewany w porze deszczowej.

Ogromne okna, w których pojawiają się młodzi mnisi, stanowią ładny obiekt do fotografowania. Chłopcy z księgami siedzą na podłodze, nie zwracając uwagi na turystów, którzy plątają się między nimi ze swoimi aparatami.

Jezioro Inle
Miasteczko Nyaungshwe żyje dla i z turystów. Pensjonaty, hotele, restauracje, sklepiki robią niezły interes w sezonie, bo przyjazd nad jezioro jest w każdym programie turysty zorganizowanego i indywidualnego. Jezioro ma ok. 20 km długości i 10 km szerokości. Wokół niego znajdują się wioski i pływające ogrody. Głównym środkiem transportu są łodzie i jest to chyba jedyne miejsce na świecie, gdzie rybacy używają nóg do poruszania wiosłami. Noga jest przywiązana do wiosła i porusza się ruchem węża. Czasami udaje się to sfotografować, chociaż miejscowi nie lubią turystów, bo ci poruszają są łodziami motorowymi, które robiąc dużo hałasu odstraszają ryby. No cóż, wydajemy tysiące dolarów, żeby zobaczyć ten jeszcze nieskażony cywilizacją świat, więc trzeba iść na kompromis. Zostawiamy tam przecież dużo pieniędzy: w hotelach, restauracjach, na straganach.

Wynajmujemy łódź na cały dzień, prowadzący ma mapkę atrakcji wokół jeziora i pokazuje nam, gdzie popłyniemy. Zwiedzanie zaczynamy od wioski Inthein, a żeby do niej dopłynąć, musimy przemierzyć dużą część jeziora i wpłynąć w wąski kanał prowadzący przez dżunglę. Na jeziorze pływają łodzie z turystami i rybacy, którzy mają do nóg przyczepione wiosło.
Mijamy domy zbudowane na palach, bo wiele z nich stoi praktycznie we wodzie. Środkiem transportu są tutaj wyłącznie łodzie.


Brzegi kanału łączą mosty – niektóre są fotogeniczne, ale nie pytamy o ich trwałość. Jednak skoro babcia przechodzi z wnukiem, to musi być bezpiecznie.
Dopływamy do przystani i nasz kierowca – przewodnik pokazuje, jak i gdzie mamy iść do kompleksu świątynnego.
Świątynia Shwe Inn Thein Paya to kompleks 1054 zedi , zbudowanych między XVII a XVIII wiekiem. Część stup jest niestety zniszczona, głównie przez warunki atmosferyczne, ale i tak świątynia robi imponujące wrażenie. Droga do najwyższych stup wiedzie przez korytarz zajęty przez dziesiątki straganów z pamiątkami. Oczywiście trudno oprzeć się pokusie, więc turyści zostawiają tutaj parę dolarów, co na pewno wzmocni budżet mieszkańców.



Wychodzimy na drogę prowadzącą do kolejnego kompleksu złotych stożków i spotykamy grupkę pań niosących na głowach stery suchego drewna na opał. Widać szczęście na ciekawe zdjęcia nas nie opuszcza. I nawet nie wyciągają rąk po zapłatę. Ale za parę lat to się na pewno zmieni.
Grupy etniczne Birmy


Wracamy na przystań, ale zanim wsiądziemy do naszej łodzi kupujemy niewielki obrazek, żeby przypominał nam to piękne miejsce.

I jeszcze jedna sesja zdjęciowa – tym razem ślicznych dziewcząt z tradycyjnymi zwojami na głowie.
W Birmie żyje 135 grup etnicznych, taka liczba została uznana przez rząd birmański. Najliczniejszą grupą są Bamarowie 68%, następnie Shan 9%, Kayin 7%. Pozostałe grupy są mniej liczne. Każda grupa etniczna ma swój styl ubierania się. Najbardziej niepraktyczne ozdoby noszą kobiety z plemienia Kayan, nazywane żyrafami. Okręcają swoje szyje miedzianymi drutami, jak obręczami. Zaczynają to robić jako małe dziewczynki, więc z wiekiem ich ciało deformuje się. Czasami okręcają sobie przedramiona i podudzia, ale nikt nie potrafi wyjaśnić, dlaczego to robią. Dzisiaj stanowią atrakcję turystyczną i zarabiają na tym. Często budzi to sprzeciw, ale niestety, dla wielu turystów są dodatkowym motywem dla zdjęć z wakacji w Birmie.

Płyniemy do domu, gdzie kobiety „żyrafy” zajmują się tkactwem, ale głównie chodzi o pokazanie turystom obręczy na ciele. Robimy oczywiście zdjęcia, ale nie podoba nam się zmuszanie kobiet do tego stylu ubierania się. Przy okazji oglądamy ręczną produkcję parasolek.

Teraz płyniemy do wytwórni biżuterii. Pokaz zaczyna się od wytopu rudy srebra w celu otrzymania czystego metalu. Pozyskane srebro jest używane do wytwarzania biżuterii. Widzimy, jak spod rąk zręcznych jubilerów wychodzą pierścionki, naszyjniki, bransoletki. Na końcu jest sklep i większość pań nie oprze się pokusie kupna pamiątki, która zajmie bardzo mało miejsca w walizce, jedynie uszczupli stan konta.

Kolejny przystanek jest przy świątyni Phaung Daw Oo. Ciekawy jest ołtarz, znajdujący się w samym centrum, na którym ma się znajdować pięć posążków Buddy. Nie podoba nam się napis: Paniom wstęp wzbroniony. Tak jak w Mandalay – postacie Buddy są obklejane złotkiem tylko przez panów i przez lata zrobiły się z posążków małe bałwanki. Panowie ciągle dochodzą do figurek i dokładają złote folie.
Wreszcie przerwa na lunch! Podpływamy do jednej z restauracji na wodzie i nasz motorniczy cierpliwie czeka, aż będziemy gotowi do dalszej „jazdy”.

Płyniemy kanałem między domami, podziwiając ludzi, którzy tutaj mieszkają. Tutaj trzeba pamiętać, że wychodząc z domu trzeba wejść do łódki, chyba że chce się od razu zrobić poranną kąpiel.

Kolejna atrakcja to warsztaty tkackie. Nie ma zbyt wielu miejsc na świecie, gdzie tak prymitywną metodą produkuje się tkaniny, może z wyjątkiem Afryki. Szacunek dla tkaczek siedzących przy warsztatach 8 – 10 godzin dziennie, chociaż nasze panie siedzą tyle czasu przy komputerach i nie wiadomo, co gorsze. Podziwiamy, jak precyzyjnie zmieniają kolorowe nici i bez żadnego „mustra” tkają przepiękne wzory. Można oczywiście kupić szalik albo bluzeczkę z utkanego materiału. Ceny są wysokie, zwłaszcza jeśli tkanina jest utkana np. z bambusa. Bawełna jest najtańsza.


Najpierw oglądamy, jak uzyskuje się nici z bambusa. Bambus jest delikatnie przecinany, rozciągany, potem nici się suszy a dalej to już zajmują się nimi tkaczki.

Płyniemy dalej, mijając ogrody na wodzie. Mieszkańcy wiosek chcą mieć warzywa, a ponieważ brakuje ziemi uprawnej, rośliny muszą rosnąć „w górę”. Może ci, którzy mają małe ogródki, podpatrzą taką metodę produkcji warzyw i owoców.

Na końcu jeszcze klasztor „skaczącego kota” . Na szczęście nam nie prezentowano takich sztuczek. Klasztor mieści duży zbiór starych postaci Buddy, znajdujących się w ogromnym, drewnianym holu do medytacji.
Czasami na koniec dnia można podziwiać tutaj kolejny zachód słońca.
Wracając oglądamy kolejne pływające ogrody. Wieczorem spotykamy miłą parę z Niemiec, która realizuje taki sam plan zwiedzania jak my.
Na koniec chcemy zrelaksować się w basenach Hot Springs. Dobrze byłoby pojechać tam rowerem, my jednak wybraliśmy pojazd mechaniczny i skazaliśmy się na dwugodzinne wytrząsanie na ławce, co odczuły nasze kręgosłupy.
Klimat nad jeziorem jest przyjemny – nie ma upałów, więc można tutaj kilka dni posiedzieć i objechać okolice. Bez problemu załatwi się nocny autokar do Yangon – nawet zabierają turystów z hoteli. Tylko trzeba mieć cierpliwość i czekać na transport. Zwykle małe busiki objeżdżają hotele i zabierają na główną drogę, gdzie czeka vip bus. Tym razem już nie tak komfortowy, ale za to kierowca nie zamienia autobusu w lodówkę.
Pomnik generała Aung San
Nie można wyjechać z Birmy nie odwiedziwszy parku, gdzie stoi posąg generała Aung Sana, pozdrawiającego ojcowskim gestem. Dzięki niemu kolonialna Birma odzyskała niepodległość. Jego córka, nagrodzona Pokojową Nagrodą Nobla, której nie mogła odebrać osobiście, ponieważ przebywała w areszcie domowym, jest osobą, która zjednoczyła wieloetniczne społeczeństwo i przyczyniła się do odrodzenia kraju i wejścia w etap rządów demokratycznych. Warto obejrzeć film „Lady”, pokazujący jej życie osobiste na tle historii Birmy.

Podróż na własną rękę w Birmie jest prosta i bezpieczna. Budowane są coraz lepsze drogi, rośnie ilość hoteli i pensjonatów, sądzimy, że za parę lat Birma będzie przyciągać najwięcej turystów Azji, bo oferuje wszystko, co może się zamarzyć podróżnikowi: przepych złoconych pagód, uroki wiejskiego życia, gdzie pola są orane przy pomocy wołów, tysiące pomników stawianych Buddzie, którego czci się tutaj na każdym kroku, wspaniałe zabytki, niezrównaną przyrodę, chociaż wiele terenów na podnóżu Himalajów jest jeszcze niedostępnych. Wybrzeża morskie, a więc będą przybywać ekskluzywne „resorts”. Wydaje nam się, że sprawy wizowe też będą w ciągu najbliższych lat ułatwione. Na razie tylko obywatele krajów azjatyckich mogą dostać wizę „on arrival”. Jak tylko ta sprawa zostanie ułatwiona, popłynie fala turystów. Chociaż i tak jest ich coraz więcej. Wszyscy już mają dosyć rajskich plaż Tajlandii, zadeptanego Angkor Watt, który odwiedza ponad 2 mln turystów rocznie, czy coraz bardziej komercyjnego Wietnamu. Już wkrótce stanie się głównym celem turystycznym Azji.
MINGALA BA w Birmie
Dla uzupełnienia Bloga zapraszamy do Galerii zdjęć.
Super miejsce! Jest na mojej liście! Niesamowity klimat…