Maroko - marzec 2017
Ten arabski kraj leży w Afryce, ale często o tym zapominamy. Dopiero wyjazd na pustynię nam uzmysławia, że to przecież Sahara. Egzotyczne Maroko nie rozczaruje najbardziej wyrafinowanego turysty. Tradycja i nowoczesność, zakwefione muzułmanki i dziewczyny w dżinsach. Średniowieczne garbarnie i wiatraki produkujące odnawialną energię elektryczną. A wszystko 14 kilometrów od Gibraltaru, czyli Europy.
Maroko – bez biura podróży
Spis treści
Nasza trasa w Maroku
W Maroku byłam wiele lat temu z wycieczką, teraz z mężem podróżujemy bez biura podróży. Na pewno obejrzymy mniej meczetów czy muzeów, ale zawsze znajdziemy czas na kawkę w klimatycznym miejscu czy pogawędkę ze sprzedawcą na targu. Więc jak mogliśmy kupić bilet na lot czarterowy z Poznania do Agadiru – nie zastanawialiśmy się ani przez moment. Marzec to bardzo dobry miesiąc na podróż do Maroka – jest już bardzo ciepło, nie ma wielu turystów i na każdym kroku sprzedają słodkie pomarańcze.
Czarterem do Agadiru
Lecąc samolotem czarterowym do Agadiru byliśmy chyba jedynymi pasażerami, którzy nie zostali zabrani wygodnymi autokarami do hoteli. Przypadkowo wybrany przez nas Oasis też gościł małą grupkę pasażerów naszego samolotu. Z jaką niechęcią patrzyli na nas, jak dowiedzieli się, że my zostajemy tutaj tylko dwa dni, a potem ruszamy dalej. W jaki sposób? Prosty. Taksówką na dworzec autobusowy, i dalej autobusem rejsowym do Essaouira. Sami bez biura podróży.
Arabski targ w Agadirze
Zwiedzanie Agadiru zaczynamy od wizyty na suku, czyli arabskim targu. Handluje się tutaj wszystkim. My zaopatrujemy się w owoce, głównie mandarynki i owoce kaktusa, które są podobno świetne na czyszczenie jelit. Pierwsza marokańska kawa w kafejce blisko głównego wejścia smakuje wybornie i już czujemy klimat kraju. W biurze turystycznym kupujemy bilet na rejsowy autobus do Essaouira (As-Suwajra), 30 Dh od osoby (100 Dh to około 40 zł).
Zwiedzanie Agadiru zaczynamy od wizyty na suku, czyli arabskim targu. Handluje się tutaj wszystkim. My zaopatrujemy się w owoce, głównie mandarynki i owoce kaktusa, które są podobno świetne na czyszczenie jelit. Udaje nam się zrobić fotkę sprzedawcom wody, którzy dzisiaj zarabiają głównie na pobieraniu opłat za zdjęcie.
Pierwsza marokańska kawa w kafejce blisko głównego wejścia smakuje wybornie i już czujemy klimat kraju. W biurze turystycznym kupujemy bilet na rejsowy autobus do Essaouira (As-Suwajra).
Olej arganowy - złoto Maroka
Przy drodze do Essaouira rośnie wiele drzew arganowych. Łatwo je rozpoznać, bo mnóstwo kóz siedzi na gałęziach drzew i wokół nich. Olej arganowy nazywają marokańskim złotem. Używany jest przede wszystkim w kosmetyce, ale jest też produkowany olej spożywczy, bardzo smaczny, ale niestety drogi.
Tradycyjna metoda wytwarzania polega na zmieleniu w ręcznych żarnach ziaren owoców drzewa arganowego do oleistej pasty, z której ręcznie wyciska się olej. Ponieważ ziarna trudno otworzyć, zbiera się je wyplute lub wydalone w odchodach przez kozy. Następnie się je oczyszcza, rozłupuje, suszy, dodaje wody i mieli. W wielu wioskach znajdują się manufaktury, gdzie kobiety produkują olej arganowy tą metodą. Do wyprodukowania 1 litra oleju tradycyjną metodą tłoczenia na zimno potrzeba ok. 30 – 35 kg owoców i 8 godzin pracy.
Medina i niebieskie łodzie w Essaouira
Essaouira jest miastem portowym. Przybijają tutaj większe kutry rybackie, ale najbardziej malownicze są dziesiątki niebieskich łodzi, wypływających codziennie na połów. Do starówki otoczonej murami wchodzi się jedną z bram. Nie jeżdżą po niej samochody, więc mając dużo bagażu można wynająć wózek z woźnicą.
Rezerwacja hotelu poza sezonem nie jest konieczna Polecamy hotele typu riad mieszczące się zwykle w dawnych bogatych kamienicach. Urokliwe uliczki zapraszają do odwiedzania galeryjek, sklepików z pamiątkami i wyrobami zdolnych rzemieślników. Przy ogromnym stoisku z oliwkami jesteśmy częstowani taką ilością oliwek, że już nie wypada nie kupić kilograma na jutrzejszą drogę do Marakeszu.
Jeszcze tylko pyszny marokański chleb i będziemy nieźle zaopatrzeni na drogę. W hotelu polecili nam restaurację, w której smażą ryby, które kupuje się na straganach, znajdujących się obok na niewielkim placyku. Jest wielu chętnych i musimy poczekać na wolny stolik. Ale to dowodzi, że warto.
Autobusem do Marakeszu
Przejazd autobusem z Essaouira do Marakeszu trwa około trzech godzin.. Nie mamy rezerwacji, ale szybko znajdujemy dobry hotel Les Treis Palmieres w nowej części miasta.
Dostajemy bardzo ładny pokój i to ze zniżką. Poza sezonem zawsze warto pytać o discount. Zwłaszcza, jak chcemy mieszkać 2-3 noce. Wybieramy się na zwiedzanie mediny, a właściwie ogromnego placu Dżemaa el-Fna. Niestety dajemy namówić się na jedzenie w jednej z restauracji znajdującej się na placu. „Taniej niż w Biedronce!” wołają, bo Polaków rozpoznają od razu. Trudno oprzeć się nachalnym naganiaczom, ale trzeba ćwiczyć asertywność i odmawiać. Lepiej wypić szklankę świeżo wyciskanego soku z pomarańczy i poszukać restauracji w uliczkach, dalej od placu. A potem wrócić i oglądać. Zaklinacze węży, akrobaci, ktoś śpiewa, ktoś próbuje coś sprzedać itd. Robi się ciemno, co miejscu dodaje uroku. Ale trzeba wrócić do hotelu. Dzięki aplikacji Endomondo w telefonie udaje nam się bez problemu wyjść krętymi uliczkami z mediny.
Czerwony Marakesz
Udajemy się do meczetu Kotoubia, zwanego Meczetem Księgarzy, największego w Marakeszu. Budowę rozpoczął w 1147 roku sułtan Abd Al-Mumin, założyciel dynastii Almohadów.
Almohadzi – dynastia marokańska, pochodzenia berberyjskiego, panująca w Maghrebie i Andaluzji w XII i XIII wieku. Początkowo Almohadami nazywano jedynie zwolenników ścisłego rozumienia doktryny jedności Boga, szerzonej przez Muhammada ibn Tumarta – reformatora religijnego z XII wieku. Pierwszym władcą dynastii był Abd al.-Mumin ibn Ali, który od 1148 roku kontrolował całe Maroko Wikipedia
Nazwa tej pięknej budowli w stylu marokańsko – andaluzyjskim pochodzi od nazwy „księgarz” w języku arabskim, ponieważ sprzedawcy rękopisów zaczęli ustawiać obok niego swoje stragany. Wieża ma wysokość 69 m i ozdobiona jest czteroma kulami z miedzi, zgodnie z tradycyjnym budownictwem arabskim. Służyła jako wzór dla budowniczych Giraldy w Sewilli. Teraz możemy już odpocząć przy pysznej kawce i udać się na kolejne zwiedzanie.
Zastanawiamy się, kto w ciągu dnia pracuje. Przy stoliczkach siedzą sami panowie, spędzając często długie godziny z gazetką, kawką , a jak już widzimy panią, to w 99% jest to turystka.
Pałac el-Badi, najsłynniejszy z pałaców Marakeszu, zbudowany między 1578 a 1602 r., już w czasie budowy otrzymał miano „Nieporównywalny” i uznany został za jeden z najpiękniejszych na świecie. Materiały do budowy sprowadzano z Indii i Włoch, a koszty budowy pokrywały częściowo pieniądze pochodzące z okupu, jaki Portugalczycy musieli zapłacić po Bitwie Trzech Króli w 1578 roku.
Z ogromnego przedsięwzięcia pałacowego pozostał właściwie tylko olbrzymi plac, otoczony zniszczonymi murami, zamykający gaj pomarańczowy i sporą liczbę betonowych basenów.
Idąc w kierunku murów Pałacu Królewskiego (zamkniętego dla zwiedzających) można trafić na wejście do podziemnego labiryntu korytarzy, magazynów i lochów. Nie wiadomo, do czego służyły. Można wejść na taras, skąd widać cały dziedziniec z jednej strony i miasto z drugiej. Osobliwością są gniazda bocianów na wieżach. W Maroku bociany są otoczone opieką i uważane za nieodłączny element ich kultury, podobnie jak w Polsce.
Pociągiem do Casablanki
Białe miasto. Po krótkich perypetiach z taksówkarzem sami znajdujemy hotel i od razu idziemy w stronę portu, gdzie w skromnym barze zjadamy ogromną masę świeżo smażonych ryb.
Wypytujemy, jak trafić do słynnej Rick’s Cafe. Ale zamiast do kawiarni, trafiamy do wytwórni dywanów. Najpierw herbatka miętowa, podana przepisowo. Pani nalewa z wysokości co najmniej pół metra gorący napój z metalowego dzbanuszka. Potem herbatka ze szklaneczki wlewana jest z powrotem do dzbanuszka i rytuał powtarza się dwa razy. Teraz już można pić.
Rozgrzani miętą oglądamy pokaz dywanów. Są przepiękne. Można płacić kartą, przelewem, sklep dostarczy każdą ilość pod każdy wskazany adres. Jest nam przykro, że musimy odmówić kupna, ale przez grzeczność bierzemy wizytówkę wytwórni.
Każdy w tym mieście chce obejrzeć słynne pianino z filmu Casablanca.Pewien Amerykanin kupił blisko nabrzeża kamienicę i urządził w niej salon, podobny do tego z filmu. Wstęp jest bezpłatny, trzeba tylko kupić jakiś drink w barze, za który cena jest astronomiczna. Jest też restauracja, ale w niej jadają tylko wycieczki japońskie. Szybko robimy więc kilka zdjęć i się zwijamy. Zamiast drogiej whisky pijemy na ulicy świeżo wyciskany soczek pomarańczowy.
Meczet Hassana II
Meczet Hassana II, drugi co do wielkości obiekt sakralny na świecie, po Mekce. Jedynie to warto zwiedzić w Casablance, która tylko z nazwy jest „biała”. Miasto liczące 3,5 mln, największy ośrodek przemysłowy i kulturalny w Maroku, nie ma wielu zabytków. Ale meczet Hassana II robi niesamowite wrażenie nie tylko wyjątkowym położeniem na cyplu, ale wielkością i wspaniałym wnętrzem.
Budowano go w latach 1986 – 1993 na sztucznym nasypie nad Oceanem Atlantyckim.
Nowoczesne wnętrze mogłoby pomieścić Bazylikę Świętego Piotra. Zainstalowano w nim centralny system ogrzewania podłóg, elektryczne drzwi i odsuwany dach. Wszystko jest dziełem najlepszych rzemieślników marokańskich; surowce do budowy pochodzą z całego kraju. I chociaż architektura samej bryły nasuwa wpływy francuskie, to, co widzimy w jej wnętrzu, jest czysto marokańskie.
Główna sala modlitewna może pomieścić 25 tysięcy wiernych. Na dziedzińcu zmieści się 80 tysięcy.
O 12 ruszają przewodnicy i oprowadzają w czterech językach: arabskim, francuskim, angielskim i niemieckim. Warto do nich dołączyć, oprowadzanie jest darmowe. Kupujemy bilety wstępu, dostajemy woreczki na buty, które tutaj nosi się ze sobą. Dołączamy do grupy niemieckojęzycznej, gdyż wydaje nam się, że przewodnik znacznie ciekawiej opowiada. A mój niemiecki jakoś wystarcza.
Dobrze jest zaplanować zwiedzanie meczetu bez konieczności nocowania w Casablance. Miasto, posiadające cechy metropolii zachodniej, jest dla nas za mało „marokańskie”. Wprawdzie przyciąga swoją magiczną nazwą, bo kto nie oglądał melodramatu z 1942 roku z Bogartem i Ingrid Bergman, ale dzisiaj wartym obejrzenia jest głównie meczet Hassana II.
Nie spieszymy się na dworzec, bo pociągi do Rabatu odjeżdżają co pół godziny.
Rabat - stolica Maroka
Dworzec kolejowy stolicy leży w centrum miasta, ale blisko mediny, gdzie znajdujemy niezły hotel i wiele rybnych restauracji.
Zwiedzanie rozpoczynamy od wieży Hassana. Miał on być największym minaretem na świecie, wchodzącym w kompleks meczetu Hassana. Budowli nie dokończono – zostały tylko filary, które stanowią teraz świetny plener dla fotografów.
Rano trochę padało, na szczęście jak doszliśmy do kazby al-Udaja, rozpogodziło się. Twierdza położona jest nad brzegiem morza, można spokojnie pospacerować wąskimi uliczkami, nie ma natrętnych handlarzy, turystów też niewielu. Pięknie i bajkowo.
Do Chefchaouen (Szefszawan) przyjechaliśmy bardzo późno i dlatego daliśmy się zabrać kierowcy, który zawiózł nas do „swojego” hotelu. Było zimno – tylko 11 stopni, ale dostaliśmy bardzo ciepłe koce. Miły właściciel poczęstował nas gorącą herbatką, zabrał na taras i pokazał pięknie oświetloną w nocy medinę. Jednak na drugi dzień podziękowaliśmy miłemu panu i poszliśmy do hostelu Guernica, polecanego przez Lonely Planet . Tutaj można było zapłacić za nocne grzanie, więc chętnie z tego skorzystaliśmy.
Za to w 1971 roku ukończono budowę Mauzoleum Muhammada V, którego strzegą pięknie na biało ubrani gwardziści, chętnie fotografujący się z turystkami. Pochowany jest razem ze swoimi synami: Hassanem II i Mulajem Abdulahem. Muhammad V, sułtan, a następnie król Maroka z dynastii Alawitów doprowadził do uzyskania niepodległości. W 1956 roku Francja uznała niepodległość Maroka, wkrótce potem Hiszpania zrzekła się swoich posiadłości w Maroku Hiszpańskim. Jego następcą był Hassan II, który panował do 1999 roku. To na jego cześć zbudowano w Casablance największy meczet na kontynencie afrykańskim.
Pytamy młodą parę, jak dostać się na dworzec CTM, a oni zawożą nas i asystują przy kupnie biletów do Szefszawan, chociaż jest to zbędne, bo w kasach mówią po angielsku. Ale jest to miłe i bardzo dziękujemy. W Maroku dworce autobusowe są często poza miastem. A bilety do tego niebieskiego miasta trzeba kupić dzień wcześniej nawet w marcu.
Szefszawan się nie zwiedza. Tutaj po prostu trzeba pomieszkać.
Rankiem poszukać restauracyjki ze stolikami na słoneczku, żeby zjeść pierwsze śniadanie i się ogrzać. Potem krótka sesja zdjęciowa krętych uliczek i oglądanie budzącego się do życia miasteczka. Dalej kawka w jakimś przytulnym zaułku. I znowu czas na fotografowanie ścian, schodów w kolorze indygo i kwietnych dekoracji. Drugie śniadanie na placu przy katedrze, na którym co chwilę dzieje się coś ciekawego.
I znowu galeryjki, sklepiki, spacer na pobliską górę, z której widać całe miasteczko, przyklejone do zbocza. A jak już zrobi się ciemno, kolejna bajka – medina przy światłach ulicznych lamp.
Wieczór można spędzić przy kominku w hotelu. Nawet nie mieliśmy czasu posiedzieć na tarasie hotelowym, skąd roztacza się piękny widok na okoliczne góry.
Srebro Berberów
Berberowie rozłożyli swoją biżuterię na placu. Wpada mi w oko ciekawa bransoleta i wiem, że ją kupię. Trzeba tylko umiejętnie się targować i nigdy nie pokazać, że nam zależy na kupnie. Dlatego bransoletę z „berberyjskiego srebra” kupujemy za połowę pierwotnej ceny.
Można by tutaj siedzieć jeszcze parę dni, włóczyć się po sklepikach i galeriach, ale w końcu są inne ciekawe miejsca, więc kupujemy bilet do Fezu i rezerwujemy hotel typu riad na booking.com.
Fez - wyjątkowa medina i garbarnie
Nasz hotel mieści się w dawnym pałacu, chociaż prowadząca do niego obskurna uliczka nie wskazuje na to.
Dziedziniec, gdzie można posiedzieć i odpocząć od zgiełku mediny, potwierdza trafny wybór hotelu.
Fez jest najstarszym z cesarskich miast, dla wielu turystów najciekawszym. Medina otoczona jest praktycznie pod dachami. Wąskie uliczki, po których jedynym środkiem transportu towarów są osiołki, tworzą niezły labirynt, ale zawsze znajdzie się jakiś chłopiec, który chętnie pomoże i wyprowadzi. Najczęściej do garbarni, licząc na bakszysz od właścicieli za przyprowadzenie klienta.
W tych wąskich uliczkach znajdują się warsztaty, sklepiki, restauracje, meczety, stare szkoły koraniczne. Medina tętni życiem i można śmiało powiedzieć, że jest to jedno z największych średniowiecznych miast na świecie. Tutaj czas stanął w miejscu, zwłaszcza jak wejdzie się na teren garbarni. Od razu ktoś nas zaprasza na trzecie piętro, wręczając bukiecik mięty i dodając, że zwiedzanie jest za darmo.
Oglądamy ogromne kadzie, w których najpierw moczy się skóry, żeby usunąć włosie, potem przekłada je do innych, ze środkami garbującymi, płucze i na końcu farbuje. Suszenie odbywa się na dachach albo rozwieszając skóry jak zasłony w oknie.
Od średniowiecza nic się nie zmieniło. Po dokładnym wykładzie na temat ręcznego garbowania skór jesteśmy zaproszeni do sklepu, czego można się było spodziewać. Ale oglądamy piękne skórzane wyroby, popijając miętową herbatkę. Dostajemy wizytówkę i obiecujemy, że po podjęciu decyzji o kupnie wrócimy do nich. Kurtki mogą uszyć w ciągu jednego popołudnia.
Najwspanialszą budowlą na terenie mediny, niedostępną dla niewiernych, jest meczet El Karawijjin.
Andrzejowi udało się tam wejść i sfotografować piękne wnętrza.
Tuż obok znajduje się Medersa el-Attarine, szkoła koraniczna wybudowana w 1325 roku przez Abu Saida. Dziedziniec, którego ściany wyłożone są pięknymi stiukami otoczony jest salami do nauki i skromnym meczetem. Górna partia ścian i sufit wykończone są cedrową sztukaterią. Z dachu roztacza się piękny widok na meczet Karawijin
Wiele sklepików czy warsztatów wygląda jak małe muzea rzemiosła. W jednym z nich nie pozwolono nam fotografować, ale okazało się, że Andrzej już zdążył nacisnąć przycisk migawki.
Większość sprzedawców nie zwracała na to uwagi. Dla nich turysta do potencjalny kupiec, wiec niech sobie fotografuje.
W większości hoteli na dachu jest zrobiony taras, na którym można posiedzieć. Turysta zwykle nie ma na to czasu, ale warto chociaż wejść i podziwiać niesamowitą panoramę miasta.
Kupujemy skóry w Fezie
Jednak decydujemy się na kupno kurtek, więc szukamy garbarni Ahameda. Docenia to, że do niego wracamy, daje nam duży rabat i zgadza się na niepłacenie zaliczki. Kurtki mają być wieczorem przyniesione do hotelu.
Jedziemy do centrum i załatwiamy wynajęcie samochodu w firmie Avis. Drogo, ale bez samochodu nie zwiedzimy południa w ciągu kilku dni. Za to mamy wszystkie możliwe ubezpieczenia, co jest bardzo ważne. Wieczorem przychodzi Ahamed z kurtkami. Są świetne, więc idę do bankomatu po pieniądze. Transakcja musi się odbyć w hotelu, bo inaczej sklep płaci haracz osobie, która nas do nich zaprowadziła.
Góry Atlas
Jedziemy do Avisa i dostajemy Pegouta 208. Mały, ale wygodny i jak się później okazało, niewiele spalał, bo miał silnik Diesela. W biurze narysowali nam dokładnie plan ulic, którymi będziemy wyjeżdżać. Udajemy się w kierunku Ifrane, gdzie tydzień temu szosy były zasypane śniegiem, jednak temperatura ponad 20 stopni błyskawicznie usunęła białą pokrywę. Po 15 kilometrach zatrzymuje nas policja, bo Andrzej niestety ma „ciężką nogę”. Dobrze, że przekroczyliśmy szybkość tylko o 10 km(!!). Jeden z policjantów mięknie, jak dowiaduje się, że jesteśmy z Polski. Drugi trochę się upiera, ale w końcu puszczają nas i obiecujemy jechać ostrożnie. Duża ilość patroli powoduje, że kierowcy jeżdżą przepisowo i na szosach jest względnie bezpiecznie.
Lunch w miejscowości Midelt i ruszamy przez góry Atlas. Za miasteczkiem Rich zaczyna się przełom rzeki Ziz, gdzie warto stanąć chociaż na parę minut. Za miasteczkiem Er Rachida zatrzymujemy się przy źródłach Source Blue Jest kemping, gdzie miło nas witają, częstują miętową herbatką. Zbliża się wieczór, więc zatrzymujemy się w pierwszym mijanym hotelu Maison vallee de Ziz. W cenie pokoju jest śniadanie i kolacja, co się często zdarza na południu Maroka, żeby goście nie musieli szukać restauracji. Odpoczywamy przy basenie i wybieramy się na spacer po okolicy. Właściciel mimo dobrej angielszczyzny tak zawile opowiada o wyprawach na pustynię, że w końcu sami załatwiamy rezerwację na booking.com.
Merzouga - wyprawa na Saharę
Docieramy do Merzouga – miejscowości położonej już na pustyni. W hotelu wyjaśnia się logistyka trzydniowej rezerwacji pod hasłem „wyprawa na pustynię”. Dostajemy pokój z łazienką, w którym zostawiamy a samochód przy hotelu. Do małych plecaczków bierzemy tylko to, co jest niezbędne na jeden nocleg. O 16.30 wyruszamy na wielbłądach do obozu na pustyni. Jazda potrwa 3 godziny!
Wsiadanie na wielbłąda to niezłe przeżycie, ale Berberowie mocno nas trzymają. Zaczynamy kołysać się na pustynnych wierzchowcach, jednak jazda staje się przyjemna dopiero wtedy, kiedy wielbłądy zatapiają się w miękki piasek Sahary. Berberowie co kawałek sprawdzają, czy dobrze siedzimy, a my możemy rozglądać się, podziwiać bezkresne piaski pustyni i wsłuchiwać w ciszę. Jedziemy tylko my i jeszcze jedna para.
Po dwóch godzinach dojeżdżamy do miejsca, skąd będziemy oglądać zachód słońca. Wchodzimy na niewielką wydmę, wielbłądy już same idą do obozu, który znajduje się daleko w dole.
Co takiego jest w tym codziennym zjawisku astronomicznym, jakim jest przejście Słońca pod linię horyzontu? Dzieje się to codziennie, w każdym miejscu na kuli ziemskiej. A ludzie czasami gnają tysiące kilometrów, żeby tę pomarańczową kulę zobaczyć między kolumnami świątyni Posejdona w Sunion albo kąpiącą się w morzu Egejskim.
Siedzimy na piaskach Sahary i w całkowitej ciszy oglądamy kolejny sunset. I zastanawiam się, jakie jeszcze odcienie złota i brązu namaluje nam wieczorny malarz. Dobrze, że szaty Berberów są w kolorze indygo, bo pięknie kontrastują z kolorami pustyni.
Schodzimy z wydmy w stronę obozu, a raczej zjeżdżamy na piachu. Dostajemy duży namiot z podwójnym łóżkiem i sporą ilością koców. Jest „wygódka” i baniak z wodą do umycia rąk. Okazuje się, że na razie jest nas ośmioro, kilka osób dojedzie później. Częstują nas miętową herbatką, ciasteczkami i mamy okazję porozmawiać z pozostałymi turystami. Wreszcie kolacja – zupa, sałatka i najsmaczniejszy tajin, jaki jedliśmy w Maroku. Tajin to tradycyjny gulasz (najczęściej mięsny) z warzywami pieczony w specjalnych glinianych naczyniach w kształcie stożka. Najlepszy jest z jagnięciny.
Po kolacji Berberowie robią ognisko, biorą bębenki i wyśpiewują swoje rytmy. Jako muzułmanie nie piją alkoholu, ale podejrzewamy, że w herbacie mieli jakieś zioło, bo są niesamowicie podekscytowani. Na niebie miliony gwiazd. Czegoś takiego nie widzieliśmy już dawno. Co to znaczy czyste niebo i brak świateł cywilizacji. No i ta cisza. Warto coś takiego przeżyć chociaż raz w życiu …
Todra Gorge
Budzą nas wcześnie, bo przecież musimy zdążyć na wschód słońca. Więc tylko herbatka, ciasteczko i w górę na wydmy. Podobno widać już stamtąd Algierię. Wracamy do Merzougi – oczywiście na wielbłądach. Sprawę bakszyszu nasz przewodnik sam rozwiązuje. Po przybyciu do hotelu rozkłada dywanik ze swoimi wyrobami i kupujemy małą mydelniczkę w kształcie ręki Fatimy. I nie targujemy się. Pod prysznicem zmywamy kurz pustyni, jemy śniadanie i po krótkim odpoczynku jedziemy dalej, już samochodem, w kierunku przełęczy Todra Gorge.
Przełom rzeki Todra zaczyna się 15 za miasteczkiem Tinerhir. Kończą się gaje palmowe, berberyjskie wioski i zaczyna się wąwóz. Dochodzące do 300 metrów nagie, strome góry, a pomiędzy nimi kryształowo czysta rzeka stanowią przyrodniczą osobliwość Maroka.
Hotelik, w którym się zatrzymujemy, oferuje ciepłą kolację i śniadanie. Z tarasu mamy piękny widok na góry i warowną wioskę.
Ktoś z hotelu chce nas zabrać na wieczorny spacer do kazby. Świetnie, bo sami po ciemku chyba nie poszlibyśmy. Na koniec spaceru prowadzą nas do niewielkiej pracowni dywanów. Po powrocie widzimy rozczarowanie właściciela hotelu, że nic nie kupiliśmy, bo dostałby jakiś procent. No cóż, musimy tłumaczyć, że w Polsce ludzie kładą płytki na podłogi, a na ścianach wieszają obrazy.
Kazba to forteca lub ufortyfikowany zespół obronny. W Maroku tą nazwą określa się również warowną wioskę.
Dades Gorge i Droga Tysiąca Kazb
Musimy wracać do głównej drogi N10 i po godzinie wjeżdżamy w przepiękny Dades Gorge. Droga wije się między formacjami skalnymi i wioskami przyklejonymi do zboczy. Co kawałek miłe hoteliki i restauracje, ale zatrzymujemy się tylko dla robienia zdjęć. Naszym celem jest Quarzazate, a potem kazba Ait Benhaddou, którą rozsławił nakręcony tam „Gladiator”.
Przez przełęcz Tizi N'Tiszka do Marakeszu
Przedstawiana w licznych filmach kazba stanowi ufortyfikowany labirynt wąskich uliczek. Jest nadal zamieszkana i można zwiedzać niektóre domostwa, oczywiście płacąc za wstęp. Tak naprawdę ta duża kazba składa się z małych kazb, a wszystko zbudowane jest z czerwonej gliny, z misternie rzeźbionymi detalami na murze.
Są oczywiście sklepiki z pamiątkami, biżuterią i starociami, które mogłyby zadowolić wielu wybrednych koneserów antyków. My jednak musimy jechać dalej, w kierunku przełęczy Tizi N’Tiszka. Przejazd jest urokliwy – w najwyższym punkcie osiągamy wysokość 2260 m npm – ale tylko dla pasażerów. Dla kierowcy jazda serpentynami jest uciążliwa, w dodatku jedzie dużo samochodów – i to głównie ciężarowych. O wyprzedzaniu prawie nie ma mowy. Nawet zatrzymanie się na robienie zdjęć jest problemem. Więc kilkugodzinna jazda z duszą „na ramieniu” jest męcząca, ale dojeżdżamy w końcu do Marakeszu.
Marakesz - pałac de la Bahia
Jak dobrze bez samochodu! Zwiedzamy piękny pałac de la Bahia, zbudowany w XIX wieku przez sułtanów z dynastii Alawitów. Liczne ogrody i dziedzińce, wokół których rozmieszczone są pokoje i komnaty.
Ich ściany zdobią stiuki rzeźbione arabskimi napisami. Podłogi są wyłożone marmurem i płytkami, a sufity z drewna cedrowego malowane są kolorowymi kwiatowymi wzorami. Pałac jest czasami używany przez króla Maroka do przyjmowania zagranicznych gości.
W końcu wypada kupić jakieś herbatki i zachwalane kryształki z eukaliptusa. No i tradycyjny dzbanuszek do parzenia miętowej herbaty.
Powrót do Agadiru
Z Marakeszu do Agadiru prowadzi nowoczesna autostrada, więc szybko dostajemy się do miejsca, z którego rozpoczęliśmy naszą przygodę. Zrobiliśmy piękną trasę i to bez biura podróży. Pewnie bylibyśmy jeszcze w kilku miastach, ale czy mielibyśmy czas na włóczęgę po Szefszawan albo noc na Saharze? Mamy przynajmniej mnóstwo powodów, żeby tu wrócić. Przede wszystkim wspaniali ludzie, dobre jedzenie, łatwość w poruszaniu się po kraju, poczucie bezpieczeństwa. Wracamy do domu z kilkoma kilogramami oliwek, które dopiero w Maroku zaczęły mi smakować.
Dla uzupełnienia Bloga zapraszamy do Galerii zdjęć.